Pozwolę sobie zacytować samą siebie, gdyż już mi się nie chce raz jeszcze denerwować, pisząc kolejne wrażenia z lektury.
Trylogia husycka nie była może moim ulubionym cyklem, nie chwytała mnie za mięsień sercowy tak, jak to czyniła choćby saga o wiedźminie, że już o sławetnej Maladie nie wspomnę, nie dostarczała tylu emocji co Kay, nie bawiła jak Pratchetty. Niemniej jednak Narrenturm podobał mi się bardzo, nie podzielam również ogólnego zawodu Bożymi Bojownikami - fakt, tom pierwszy czytałam z większą przyjemnością, ale BB żadną miarą nie mogę uznać za książkę spieprzoną.
Inaczej sprawa się ma z Lux Perpetua. O ile pierwsza połowa powieści jest moim zdaniem udana, czyta się szybko i bez zgrzytów, to im dalej, tym gorzej, niestety. Pomijam już nawet fakt, że ilość porwań, ucieczek, cudownych ocaleń, szantażów, prób lojalności, przysiąg, kłótni i niespodziewanych spotkań po latach przekracza granice mojej tolerancji. To już nawet nie są zwroty akcji, tylko coś absolutnie oczywistego. Po pewnym czasie nawet zabawa w zgadywanie, w co tym razem wpieprzy się Reynevan staje się nudna. Ale, jak napisałam, to byłabym w stanie wybaczyć i zapomnieć - pod warunkiem, że byłaby to jedyna wada. Niestety, nic z tego.
Bo bardziej, niż zakręty fabuły, zdziwiła mnie swoista nieporadność autora. Niemożność opanowania postaci, które wprowadził bez większego sensu. Gubienie wątków. Sygnalizowanie potencjalnie ciekawego rozwiązania, by potem pomysł ten zarzucić, zastępując go czymś nie dość, że nielogicznym, to jeszcze banalnym i nudnym.
Do tego dziwnemu wypaczeniu uległy postaci. Nawet Pomurnik zawodzi, miał bodajże 2 mocne sceny, a przecież jeszcze w BB każde jego pojawienie się wywoływało silne zaniepokojenie i wzbudzało ciekawość. Nie tym razem. A szkoda.
Brak również tekstów-perełek. Niestety, nie jestem usatysfakcjonowana jednym "Gratuluję, dobry człowieku. Udało ci się naprawdę mnie wku*wić" ;) Choć to akurat jestem w stanie zrozumieć, LP to już zupełnie inny klimat niż Narrenturm, sceneria faktycznie niezbyt krotochwilom przyjazna. Pal licho, najgorsze wciąż jeszcze przed nami.
Najgorsze bowiem jest zakończenie. Zakończenie, które wlecze się przez około 100 stron. I które jest tak dokumentnie spieprzone, że przytłacza nie tylko wszystko to, co jednak było w LP dobre, ale i rzuca cień na całą trylogię. Zakończenie, przepraszam, z dupy całkiem wzięte. Zupełnie, jakby bohaterowie wyszli boczną furtką te 100 stron wcześniej, ale wypadało jeszcze coś dopisać, domęczyć jakoś do nieudolnego końca.
I właśnie za to zakończenie mam największy żal. Bo chociaż LP raczej nie mogło kandydować do miana dzieła, to pomimo wszelkich wad, lektura nie była przykrym obowiązkiem ani aktem masochistycznej ciekawości. Aż do momentu kulminacyjnego (co do którego miałam zresztą na początku zastrzeżenia, ale teraz uważam, że był bardzo potrzebny i właściwy), po którym wszystko się kompleksowo sypie.
Zawiodłam się.
_________________ وأنا؟ أنا كقطة سيامية في جوف راحتيه
|