Skończyłam czytać "Fionavarski Gobelin". Cholera, kiedy ja ostatni raz płakałam przy książce? Z pewnością dawno temu, w zamierzchłych czasach :) Przy "Gobelinie" ryczałam kilka razy, a wzruszona byłam niemal cały czas.
W zasadzie "Gobelin" należy do takich ksiażek, które wzbudzają wiele emocji podczas czytania i które się zapamiętuje na długo, jednak gdy próbuje się je obiektywnie ocenić, wychodzi na to, że wcale nie są takie wspaniałe. Nie podobały mi się różne rzeczy - dość schematyczna fabuła, brak momentów naprawdę zaskakujących, klimat mało oryginalny, bo typowy tolkienowsko-narnijski, motywy arturiańskie no i tłumaczenie, które naturalnie nie jest winą autora. Tłumaczenie naprawdę kiepskie - irytowały nie tylko niezręczne sformułowania, ale także brak przerw między akapitami - tych "podwójnych enterów", które powinny rozdzielać wydarzenia dziejące się w różnym czasie i różnej przestrzeni. Zwłaszcza w "Wędrującym Ogniu" często tych przerw brakowało, przez co nieco się gubiłam kilkakrotnie.
Do zalet można zaliczyć język, metafory i opisy, tak bardzo dotykające czytelnika, tak świetnie odwołujące się do emocji. Tak łatwo wbudzające uśmiech, albo łzy w oczach, w zależności od sytuacji. No i postaci - wielu wspaniałych, niesamowitych bohaterów. Szczególnie polubiłam Diarmuida, który kojarzył mi się trochę z Hauru z "Ruchomego Zamku" :). Fajnie została poprowadzona również postać Paula - zwykle nie lubię takich bohaterów, zbyt łatwo stają się oni przemądrzałymi, natchnionymi męczennikami, ale nie tu, nie u Kaya. Tutaj Paul wzbudzał moją sympatię i nie drażniło jego wyobcowanie ani inne cechy. No i Kevin. I Matt. I wielu innych :) Podobało mi się również zakończenie, które było dokładnie takie, jak być powinno.
Cóż, trudno mi nazwać tę trylogię wybitną, choć czytało mi się ją bardzo przyjemnie i choć zapewne jeszcze zdarzy mi się do niej wrócić. Mocne 8/10 :)
_________________ Quidquid latine dictum sit, altum videtur.
|