Magdalaena pisze:
Mieville chyba nie miał szans się załapać - oryginał wyszedł w 2001 r. - w tym samym roku co leksykon ASa
Wiem - zresztą z "Amerykańskimi bogami" (2001 r.) i "Innymi pieśniami" (2003 r.) jest tak samo.
Asl pisze:
Alakhai pisze:
"Zamek Lorda Valentine'a" (to nie jest fantasy)
Zaraz, zaraz, zaraz. Umotywuj. Czytałam toto ładnych parę lat temu (nie podobało mi się) i byłam przekonana, że to fantasy (mimo, że dzieje się na innej planecie).
Ja też czytałem ładne parę lat temu, ale za to resztę cyklu też :-)
Po prostu moim zdaniem Sapkowski jest niekonsekwentny - "Zamek Lorda Valentine'a" to jego zdaniem fantasy, a kolejne tomy cyklu już nie; "Księga Nowego Słońca" to fantasy, z kolei cykl Anne McCaffrey o jeźdźcach smoków z Pern i "Lord of Light" Rogera Zelaznego uznał za SF. Bez sensu - jeśli np. "Lord of Light" uznajemy za SF, to w takim razie "Zamek Lorda Valentine'a" i resztę cyklu również (ten sam chwyt - odległa planeta i technika, ale utrzymane w poetyce fantasy).
BTW: trzecie prawo Clarke'a się kłania :-)
Vramin pisze:
"Xanth" (28 tomów) - Wytrzymałem trzy tomy.
Ja czytałem tylko pierwszy ("A Spell for Chameleon"), ale w oryginale - przyznam szczerze, że nie bardzo sobie wyobrażam wersję polską... Co kilka stron jest jakaś gra słów, zazwyczaj kompletnie nieprzetłumaczalna - nie mam pojęcia, co z tego zostało w przekładzie, ale jakoś czarno to widzę. Jak ktoś chce przykłady, to chętnie podam (w "Co teraz czytacie...", żeby tutaj nie robić zamieszania).
Vanin pisze:
Alakhai pisze:
Na pewno wywaliłbym w cholerę "Pamięć, Smutek i Cierń", "Koło czasu" i "Rapsodię", bo nudne i wtórne.
Doprawdy, niezły jesteś :) Biorąc pod uwagę, że przynajmniej pierwszych dwóch nie skończyłeś (a prawdopodobnie nie wyszedłeś poza pierwszy tom), to trzeba mieć mój tupet, żeby się tak autorytatywnie wypowiadać :P
Blisko: przeczytałem pierwszy tom Jordana, półtora tomu Williamsa i niecały jeden tom Haydon. W zupełności mi to wystarczy - nudą i schematem wieje z daleka. Nie widzę najmniejszego nawet powodu, żeby czytać zylion tomiszczy po to tylko, żeby na koniec stwierdzić "No, faktycznie shit straszliwy" - tyle to ja widzę na pierwszy rzut oka.
Vanin pisze:
Jeżeli chodzi o samą kwestię fantasy vs. sf, to dla mnie sprawa jest tak oczywista, że w ogóle nie powinna podlegać dyskusji. Fantasy, nawet to spośród tych 10% które nadaje się do czytania, to w miażdżącej większości retelling. Jako taki, poza ewentualnymi nowymi środkami wyrazu (a przykłady tego można policzyć pewnie na palcach obu rąk), nie wnosi NIC nowego.
W takim razie oświeć mnie, czego retellingiem jest "Dworzec Perdido"? Albo "Nigdziebądź", "Kroniki Amberu", "Inne pieśni", ba - nawet Kossakowska? Bo najwyraźniej coś mi umknęło.
Vanin pisze:
Science fiction ma o wiele większe możliwości i tutaj, spośród tych czytalnych 10% jest o niebo więcej przykładów ponadczasowości dzieł. Co ważniejsze, często okazuje się, że dopiero po wielu latach sf staje się naprawdę zrozumiałe (i nie chodzi mi tu bynajmniej o kwestię technologii - żeby daleko nie szukać - "Handlarze kosmosem" to doskonała ilustracja do mojego twierdzenia. Pięćdziesiąt lat temu ta książka nie wywoływała takiego efektu jak teraz).
Akurat "Handlarzy kosmosem" nie czytałem, ale i tak się z tobą głęboko nie zgadzam.
Primo: syfu, sztampy i nudziarstwa jest mniej więcej tyle samo w fantasy, co w sf - jedni mają Salvatore'a, Jordana i Dragonlance, drudzy mają Webera, Stalowe Szczury i Starwarsy. Owszem, akurat teraz fantasy jest bardziej na fali, więc więcej się jej ogląda i wydaje (ergo: więcej jest też fantasy gównianej), ale kiedyś popularniejsza była SF i sytuacja była odwrotna. Gdybyś zebrał do kupy fantasy i SF z ostatnich kilkudziesięciu lat, to proporcje literatury dobrej do złej byłyby moim zdaniem bardzo zbliżone.
Secundo: jeśli chodzi o ponadczasowość SF, to jest akurat dość kiepsko. Owszem, jeśli SF skupia się na człowieku, a nie na technicznych parafernaliach, to wszystko jest OK i takie książki rzeczywiście zachwycają nawet po kilkudziesięciu latach - nie bez powodu do moich ulubionych pozycji zaliczają się m.in. "Mówca Umarłych, "Diuna", "Lord of Light", "Trudno być bogiem" czy "Piknik na skraju drogi" (a potem krytycy nieraz piszą, że to "SF w poetyce fantasy" :->>>). Sęk w tym, że takich książek wcale nie ma zbyt wiele - większość skupia się na sztafażu i technikaliach, przez co albo nudzą straszliwie, albo po latach trącą myszką, albo jedno i drugie (różnego rodzaju Asimovy, Kappy czy inne Mac Appy, których jest od cholery).
Vanin pisze:
No więc twój gust / sposób wyboru książek do czytania jest co najmniej kontrowersyjny. Pomijając już sam fakt tego, że od wielkiego dzwonu idziesz do księgarni i sięgasz samodzielnie po jakiś tytuł, to czytanie klasyki opierając się o kryterium Nebula/Hugo jest dosyć odważne. To mniej więcej tak, jakbyś wybierał filmy bazując na ilości Oskarów, które dostały - sam zresztą to krytykujesz.
Tak się składa, że pamiętam, co mówiłem w Tawernie i u Asiołka (nawet to, że niesłusznie wsiadłem na Sexbeera - rzeczywiście, to był Vernor Vinge,
mea culpa), a ty najwyraźniej nie bardzo.
Owszem, samodzielnie (tzn. bez żadnych wcześniejszych opinii, recenzji itd.) sięgam po fantastykę bardzo rzadko, ale wcale nie uważam, że źle robię. Gdybym miał do dyspozycji nieograniczoną ilość pieniędzy i czasu, to pewnie kupowałbym wszystko - niestety, czas i środki finansowe mam ograniczone, więc wolę się dobrze zastanowić przed zakupem.
Owszem, jeśli książka dostała Hugo i Nebulę jednocześnie, to zaczynam jej szukać, bo jest spora szansa, że coś w niej rzeczywiście jest (aczkolwiek nie zawsze, czego najlepszym dowodem "Zobaczyć Lankhmar i umrzeć"). Natomiast
nigdy nie było to, nie jest i nie będzie moim jedynym kryterium - musiałbym chyba na głowę upaść, żeby się kierować wyłącznie nagrodami. Szybki rzut okiem na moją półkę pokazuje np. Strugackich, White'a czy Lema - nie przypominam sobie, żeby dostawali jakieś Hugo albo Nebule, a jednak się zainteresowałem i kupiłem.