W końcu też przeczytałam VII część. Poniżej moja opinia o niej, ale uwaga, bo
SPOILERY SĄ GIGANTYCZNE!
Książka bardzo mi się podobała, jedna z najlepszych w cyklu, dorównuje nie tylko czwórce, ale i trójce. Wreszcie akcja i minimum dłużyzn znanych z poprzednich części. Nie zgodzę się, że zbędną dłużyzną było błąkanie się Harry'ego, Rona i Hermiony po lesie na początku ich podróży - taki moment był konieczny, bo gdyby bohaterowie wyruszyli i od razu mieli przygodę za przygodą, byłoby to naciągane. Konieczne było pokazanie tych chwil bezradności i zwątpienia, gdy trójka przyjaciół nie wie, co robić. Za to potem dzieje się naprawdę bardzo dużo, więcej niż w którejkolwiek z poprzednich częsci. Brawa dla Rowling, że zdecydowała się umieścić większośc akcji poza Hogwartem i tym samym zerwać ze schematem, mimo że ten w gruncie rzeczy sprawdzał się dotychczas. Brawa za psychologię postaci. JKR wielokrotnie wcześniej próbowała wgłębiać się w psychikę swoich bohaterów, ale nigdy nie wychodziło jej to tak dobrze, jak w siódemce. O ile wcześniej często nie rozumiałam, czemu właściwie oni się kłócą, albo dlaczego postępują właśnie tak, o tyle tutaj działania, myśli i uczucia postaci wreszcie wydają się prawdopodobne. Jeśli dodać do tego "uniegrzecznienie" Dumbledore'a (rewelacji na temat jego orientacji seksualnej nie skomentuję ;)), przybliżenie postaci Snape'a, opisanie wątpliwości Malfoyów, czy Harry'ego rzucającego Imperius i Cruciatus, mamy wreszcie bohaterów z krwi i kości, niepapierowych. Co jeszcze na plus? Na pewno fakt, że w pokonaniu Voldemorta biorą udział przyjaciele Pottera, np. niszcząc kolejne Horcruxy, a sam Harry w zasadzie wcale nie robi az tak wiele, jak można się było spodziewać. Śmierci niektórych pozytywnych bohaterów tez były potrzebne, by happy end nie był zbyt cukierkowy. Szczerze mówiąc spodziewałam się końca Remusa i Tonks - tak podejrzewałam, że Harry stanie się dla swojego chrześniaka tym samym, kim był dla niego Syriusz :]
Było jednak też parę rzeczy, które mi nie przypadły do gustu. Przede wszystkim Ron gadający jezykiem węży - rzecz niesamowicie naciągana, że wystarczyło spróbować ponaśladować syczenie Harry'ego, aby stać się wężoustym. Równie dziwny wydał mi się motyw z włamaniem do Gringotta - wynika z tego, że obrabowanie tego banku wcale nie bylo niczym specjalnie trudnym, wystarczyło użyć zaklęcia Imperius (normalna sprawa dla Śmierciożercy), ewentualnie miec jeszcze eliksir wielosokowy. Wszelkie problemy naszej trójki przyjaciół wynikały z faktu, że byli oni już poszukiwani, Gobliny wiedziały o sprawie różdżki Lestrange itp. W normalnych warunkach do Gringotta mógłby się włamać każdy dobry czarodziej. Nie przemówiło też do mnie nagłe nawrócenie Percy'ego - ktoś już wspominał, że wypadło to dosyc sztucznie.
Mam mieszane uczucia co do ostatecznej konfrontacji Harry'ego z Voldemortem - w oczy rzuca się brak jakiegoś świeżego pomysłu na ten finał i powtórka z rozrywki, czyli Expelliarmus kontra Avada Kedavra. Z drugiej jednak strony, chyba wielki, długi pojedynek polegający na wzajemnym rzucaniu na siebie potężnych zaklęc byłby bardziej banalnym rozwiazaniem. Zresztą zniszczenie Voldiego okazało się skomplikowanym procesem, w którym kluczowe było wspomniane juz unicestwianie Horcruxów przez poszczególnych bohaterów czy też poświęcenie Harry'ego. Ta końcowa pogadanka między "dobrym" i "złym" to była już w zasadzie formalność, bo jako czytelnicy wiedzieliśmy już wtedy, że Harry wygrał.
A epilog? Zgoda, słodki do obrzydliwości.. No i ten Albus Severus ;) Ale chyba coś takiego było potrzebne po tylu stronach gadania o strachu, cierpieniu, śmierci.
Podsumowując ten nieco przydługi wywód - godne zwieńczenie serii :]
PS. Ech, teraz ogarnia mnie nostalgia i żal, że to już ostatnia część.. Zaczęłam czytać HP będąc jeszcze w podstawówce, kiedy w Polsce wyszedł drugi tom. Tak naprawdę Harry towarzyszył mi w dorastaniu ;) Mam nadzieję, że jednak będzie ta kontynuacja ;)
_________________ Quidquid latine dictum sit, altum videtur.
|