meadwyn pisze:
Komendant Fredy, architekt świata, w jakim oboje żyją, znajduje atrakcyjność obcowania z kobietą właśnie w tych starych, zwalczonych skutecznie formach: kobiecości, flircie, makijażu, spotkaniu w hotelu. I tu tkwi słabość władców.
Nie, tu tkwi hipokryzja władców. Bo z jednej strony władza, ze wszelkimi osiągalnymi dzięki niej ułatwieniami, z której korzystają, ile tylko się da. A z drugiej potrzeba tego, co ludzkie - zwykłej rozmowy czy miłosnego szaleństwa. Wszystko odbywa się jakimś kosztem. Bycie władcą też ma swoje ciemne strony.
Mężczyźni w tej książce nie są złapani w pułapkę. Oni się sami w nią złapali i trwają w niej z własnej woli, a społeczeństwo istnieje właśnie w takiej formie, jaką usankcjonowali. Widać rozkosz władzy przewyższa rozkosz miłości czy rozkosz zmysłów.
Brakowało mi właśnie tego. Wątku mężczyzny wysoko w hierarchii, który z zimną logiką zdaje sobie sprawę, co poświęcił dla bycia na szczycie. Jego ocen, co jest ważniejsze, co warto poświęcić, a czego już nie. Bilansu strat i korzyści. Ale do tego potrzeba pisarza, który przynajmniej stara się nie powiewać sztandarem jakiejś ideologii. Margaret Atwood takim pisarzem nie jest.
meadwyn pisze:
No i ostatnia rzecz, moim zdaniem najciekawsza: prawdziwe piekło stwarzają kobiety kobietom. Żony. Ciotki. Nienawiść, zawiść, prymitywne intryganctwo babskich grup. Mężczyzna jest wierzchołkiem góry lodowej, ale nie on pociąga za wszystkie sznurki.
I to jest dla mnie najlepsza część tej książki. Bo takie babskie piekło mamy na co dzień. Bo takie babskie piekło my tworzymy i nam je tworzą. Ale świadomość istnienia tego piekła łatwiej jest łyknąć, jeśli jest zapakowane w gustowne pudełko z napisem 'fantastyka'.