Dwie szybkie refleksje, które pojawiły się u mnie po wyjściu z kina po długim (ponad 160 min.) seansie „Interstellar” (reż.: Ch. Nolan, scen.: Ch. Nolan, J. Nolan) są takie:
1. Matthew McConaughey zarabia na życie jako aktor? Z tą dykcją?? Serio???
2. Magia kina.
Co do punktu 1 to naprawdę zadziwia mnie, że w Ameryce najwyraźniej ludzie rozumieją co ten gość z siebie wyrzuca. Chyba, że to efekt rzetelnej znajomości scenopisów. Gdyby kiedyś mi przyszło z nim rozmawiać (oczywiście, że nie) to przecież musiałby powtarzać każde zdanie ze dwa razy i powoli, żebym go w ogóle choć częściowo zrozumiała. Początkowo to było po prostu dziwaczne, ale od pewnego momentu zaczęło mnie po prostu ^cenzura^. Żeby to jeszcze nadrabiał jakimś, bo ja wiem – szczególnym, albo przynajmniej wyraźnie odznaczającym się talentem aktorskim. A gdzie tam. Naprawdę nie widziałam nigdy, żeby McConaughey reprezentował sobą cokolwiek ponad średnią. Pewnie, oczywiście. Nie oglądałam każdej jego roli. Na przykład nie oglądałam „Detektywa”. Ale nawet w jego oskarowym występie nie zrobił niczego jakoś wyjątkowo specjalnego (za wyjątkiem skatowania swojego organizmu, ale tutaj to jest temat dla lekarzy może).
W „Interstellar” M. McConaughey też nie pokazuje nie wiadomo czego. Ale również, co oczywiste, nie schodzi poniżej w pełni akceptowalnych standardów. I w taki sposób w otoczeniu naprawdę wielkich, a co najmniej znanych nazwisk aktorskich (M. Cain, J. Lithgow, A. Hathaway, M. Damon) i wielu mniej znanych, snuje opowiastkę o tym jak ludzie, zmuszeni katastrofą ekologiczną (zapewne, choć przyczyn stanu rzeczy nie poznajemy) poszukują nowego miejsca do życia, w innym systemie słonecznym, po drugiej stronie tunelu czasoprzestrzennego, który został otwarty przez nieznane bliżej siły w pobliżu naszego Saturna.
Co nas przybliża do punktu 2 – magii kina. Niech mówią co chcą, ale w przypadku „Interstellar” magia kina na mnie zadziałała. A wyraża się to w ten sposób, że w chwili, w której oglądałam show nie obchodziło mnie to, że naszpikowany jest on różnymi głupotkami i lukami. W chwili pierwszej percepcji tego obrazu, to naprawdę nie ma znaczenia. Świadomość głupotek i nieścisłości zwala się dopiero po wyjściu z kina.
Odnoszę wrażenie, że ich występowanie jest efektem próby pożenienia poetyki klasycznego hollywoodzkiego blockbustera z autentycznymi podstawami naukowymi, możliwie silnym zaczepieniem w rzeczywistości i jednocześnie nałożonymi na to wszystko kwestiami z pogranicza zaawansowanej nauki, etyki i psychologii. Bo ja występowanie tego wszystkiego tutaj dostrzegam. Choć istotnie, ta ostatnia kategoria zostaje jedynie zamarkowana.
Ch. Nolan chciał złapać dwie sroki za ogon. Z jednej strony wydaje mi się, że miał ambicję zrobić film s-f który jest silnie zakorzeniony w aktualnym stanie naszej wiedzy z zakresu badania kosmosu. Rzecz w tym, że chyba (teraz zaczynają się moje domniemania) nasza, ludzka wiedza z tej dziedziny jest śmiesznie mizerna. Niemniej jednak, miał ambicję pokazać taką wyprawę możliwie realistycznie. Nie mamy tu więc opływowych, kosmicznych „star treków”. Ambicją Nolana wydaje się być, żeby jak najmniej trzeba było brać na wiarę. Wszystko (no, powiedzmy przeważająca większość), np. wnętrza pojazdów kosmicznych, są na tyle surowe, że przypominają te współczesne. Tylko, że pojawiają się problemy, których twórcy filmu nie podjęli się rozwiązywać, więc woleli przemilczeć. Podobno, z tego co już teraz wiemy, w bliskości tzw. czarnej dziury nic nie ma prawa przetrwać. Nie tylko nic o strukturze białkowej, ale o dowolnej strukturze. A tymczasem Endurance (tak nazywa się statek którym podróżują nasi dzielni kosmiczni pionierzy) ani żadna jego część nie wydaje się być jakkolwiek przygotowana na tak ekstremalne warunki (co swoją drogą jest niepomiernie durne, przecież wysyłają go na drugą stronę tunelu czasoprzestrzennego w – like – autentyczne niezbadane). Ba nawet w pewnym momencie dowiadujemy się, że Endurance nie jest odporny na wysokie temperatury (sic!) (co swoją drogą jest niepomiernie durne, bo patrz wyżej, a poza tym – to jak się przedostał przez ziemską atmosferę, aby dostać się w ogóle w przestrzeń?)
Kolejnym problemem jest zagadnienie czasu. Nic co żyje nie ma prawa przetrwać podróży międzygwiezdnej. Za daleko, za długo, zbyt niesprzyjające warunki (w tym niesprzyjające dla psychiki). I wbrew temu, co niektóre podłe języki mogą mówić, ta problematyka jest obecna w „Interstellar” i ona właśnie tworzy tą „drugą stronę”. Szkoda tylko, że w tym miejscu pojawia się - i jak już się pojawi, to rzecz jasna wychodzi na plan pierwszy i zawłaszcza wszystko co się da - hollywoodzki blockbuster. Ale to, że Cooper (M. McConaughey) zostawił na ziemi swoje dzieci, że obiecał córce melodramatycznie, że wróci i że to przecież musiało nam ustawić sytuację, jak w prawdziwym, pełnowymiarowym blockbusterze, nie unieważnia przecież paru innych rzeczy, które też tam są.
Nie unieważnia tego, że Cooper składając swoją obietnicę kłamał z premedytacją i robił to tylko po to, żeby – jego zdaniem – jak najtańszym emocjonalnym kosztem, bez silenia się na prawdziwą rozmowę z dziesięcioletnią córką, mieć otwartą drogę do zrealizowania swojej egoistycznej ambicji. To całe ratowanie ludzkości, to w tamtym momencie było – powiedzmy to sobie – na doczepkę. Nic dla Coopera nie liczyło się tak, jak możliwość wyrwania się wreszcie z tej swojej nędznej, znienawidzonej egzystencji farmera. Wreszcie miał okazję odetchnąć pełną piersią. Nic, co mogłoby mu stanąć na drodze nie miało żadnych szans. Nie wyłączając własnych dzieci.
Nie unieważnia też i tego, że dr Mann (M. Damon) oszalał z egoistycznej ambicji i to jest takie cholernie ludzkie, że aż krasnoludzkie.
Nie unieważnia też uroczych, ale przecież nie głupich prób naukowego wykorzystania dającego się zaobserwować zjawiska miłości w wywodzie dr A. Brand (A. Hathaway).
Szkoda tylko, że Ch. Nolan nie podjął odważnej i samodzielnej decyzji i nie poszedł tą drogą do końca. Przez to właśnie zakończenie mamy jakie mamy, czyli po całości blockbuster i hollywoodzki, nieprawdopodobny happy end.
Jest jeszcze jedna składowa tego filmu, i tym razem taka, do której nie można chyba mieć zastrzeżeń – widowisko. Nie oglądałam „Grawitacji”, jakoś tak wyszło. Ale z samego choćby jej trailera widzę, że Ch. Nolan poszedł trochę tą drogą i wizualnie to jest wow. Naprawdę dla samych tych obrazów na „Interstellar” warto było iść do kina, bo na dużym ekranie robią niesamowite wrażenie.
Odnoszę wrażenie, że Ch. Nolan chciał pożenić poetykę i tradycję klasycznego wielkiego hollywoodzkiego kina komercyjnego z możliwie jak największą wiernością aktualnej wiedzy naukowej i czymś na kształt moralitetu, rozprawki moralnej w typie Lema. Wciąż się zastanawiam, czy bardziej mu się udało, czy jednak nie udało. Sądzę jednak, że po stronie sukcesów może już sobie zapisać, że samo to staranie jest dostrzegalne, bo to oznacza, że żaden z tych elementów nie zdominował bez reszty pozostałych. Ale pytanie o to, czy powodzenie takich mariaży w ogóle jest możliwe pozostawiam sobie póki co otwarte. Może pokuszę się o odpowiedź gdy zobaczę nadchodzący film N. Blomkampa „Chappie”.