No to ja też po. Uczucia mieszane. SROGIE SPOILERY!
Ogólnie miało być lepiej, mocniej, głośniej i fajniej niż poprzednio i... było w porządku. Ale nie lepiej. Chociaż może ja cierpię na syndrom drugiej części, bo moimi ukochanymi filmami z innych serii są "Dwie wieże" i "Imperium kontratakuje": kiedy fabuła rozwinięta, bohaterowie dostają po dupie, a widz wyłazi ze skóry z ciekawości, jak to się wszystko skończy. Trzecie filmy są "za": za długie, za ciężkie, za patetyczne, za bardzo chcą przebić wszystko co było dotąd, przez co brną albo w dłużyzny albo zostawiają logikę daleko za horyzontem.
Bo z logiką jest źle, oj źle. Cierpiący Batman, kulejący prawie jak arturiański Król Rybak, umierający król staczającego się imperium, raz po raz cudownie wraca do zdrowia, kiedy mu to na rękę (pobyt w zawszonej dziurze działa wręcz jak kuracja w spa: na kolanie bez łękotki Bruce skacze jak kozica, a upadki na linie działają leczniczo na wypadający dysk, o LOLu najlolowszy), przez co motyw odejścia w chwale i przekazania pałeczki następcom kuleje nie mniej niż zacny Bruce. Dużazłabomba odlatuje od miasta na bezpieczną odległość w niecałe dwie minuty, chyba nawet przyspieszenie startującej rakiety kosmicznej nie dałoby Gotham takiego dystansu, by potem spokojnie żyć bez żadnego promieniowania, fali uderzeniowej, no nic. Nawet się woda nie zmarszczyła, nie mówiąc już o jakimś tam choćby małym tsunami. Jeśli dodać do tego, że sprytny Batman uciekł z samolotu na sekundy przed eksplozją, co mógł zrobić tylko katapultując się, to chyba przekroczył prędkość światła, skoro spindolił przed eksplozją i nie usmażyło go na sznycel. Policjanci siedzą 5 miesięcy pod ziemią jedząc i pijąc (co? gdzie pochowali te zapasy schodząc do kanałów?), potem wychodzą zdrowi i weseli jak rybki i rozwalają bandziorów z automatami, którzy grzecznie strzelają im pod nogi. I tak dalej, i tak dalej. Jest wesoło.
Z antagonistami również kiepsko. Rozkręcało się fajnie jako miks oburzonych i rewolucji francuskiej, z Bane'm jako nawiedzonym kapłanem klasowej zemsty pieprzącym głodne farmazony. To mi nawet pasowało, że nie próbowali konstruować geniusza zła na miarę Jokera, tylko poszli raczej w kierunku pseudo-proroka, który chce destrukcji w imię wydumanej dziejowej sprawiedliwości. Co zresztą się ciekawie komponowało, bo takie same farmazony o odzyskiwaniu dóbr wygłaszały karminowe usteczka pięknej złodziejki. I chociaż pewnie niejednemu widzowi oglądało się z niejaką wstydliwą przyjemnością (;)) upokorzenie Wall Street i wywlekanie rozpuszczonych bogaczy na mróz, to w momencie, gdy doszli do sądów nad możnymi i zaczęli kasować własnych przywódców, zrobiło się już bardzo jakobińsko, czy też bolszewicko, jak kto woli. I nagle cały ten intrygujący motyw rypnął o ziemię, bo się okazało, że Bane to nie żaden nawiedzony prorok zemsty klasowej, tylko ciepłe kluchy na usługach złej królewny, dyszącej zemstą zupełnie prywatną.
Cały urok antagonizmu Batman-Bane pierdyknął także w momencie, gdy okazało się, że Bane nie wyszedł z tamtej cholernej dziury o własnych siłach. Wtedy linia fabularna "twój przeciwnik osiągnął dno i pokonał swoje słabości, aby go pokonać, musisz poznać to samo dno i podobnie stawić czoła swoim słabościom - a tak naprawdę pokonujesz samego siebie, a mroczna studnia jest czytelnym symbolem absolutnego stoczenia się moralnego, zejścia na dno podświadomości" zrywa się i miota na boki, rozwalając resztki symboliki na miazgę. Bane okazuje się nikim, więc cała jego opozycja z Batmanem oraz krucjata traci sens. Cotillard zaś jako ta prawdziwa antagonistka jest niewiarygodna do bólu: nienawidzi ojca, ale dumnie wieńczy jego dzieło. Fak, jakie dzieło? pyta widz, który nie jest Wielkim Fanem i za grzyba nie pamięta, o co chodzi, więc pozostaje mu mruknąć "aha", dojeść resztę popcornu i przez ostatnie 10 minut oglądać, jak kolejne fale ognia walą w ciężarówkę (z Dużązłąbombą, nie zapominajmy) nie mierzwiąc nawet włosa na pięknej fryzurze Marion ani nie przekrzywiając krawata Oldmanowi.
Ale poza tym jest fajnie. Dużo świetnych motywów, dobra muzyka, gromada świetnych aktorów (Cotillard jak zwykle magnetyczna, ta kobieta ma w sobie to COŚ, co uczyni ją ikoną kina, klnę się na czaplę), zapierająca dech w piersiach strona graficzna, czasem udaje się też puścić oko do fanów czy rzucić smaczek: jak wtedy, gdy Bane odłamuje dokładnie połowę maski Bruce'a lub gdy można spekulować, czy pętająca się za Hathaway wydrowata blondyna to początkująca Catwoman :) Konsekwentne trzymanie się konwencji mrocznego rycerza, antybohatera, który nie może walczyć ze złem pozostając niewinnym - i dotyczy to wszystkich pozytywnych bohaterów, nie tylko Batmana (aż się chce sparafrazować Arnauda z Wywiadu z wampirem: Batman symbolizuje złamane serce Gotham). Znaczące imiona: Bane, Foley (chociaż to raczej zasługa komiksu). Sprytne zamknięcie serii postacią Blake'a/Robina (któremu latają nietoperze nad głową :P), sugerujące, że Batman w istocie jest tylko ideą i bez znaczenia, czy obejrzymy potem starszy czy nowszy film z innym aktorem - to nadal będzie autentyczny Batman, bo każdy jest autentyczny. A czy oni umarli, czy nie umarli, czy tylko się Alfredowi zdawało w tej knajpce, bo tak bardzo marzył o tej scenie, że sam w nią uwierzył - nie dowiemy się. Oby. Ale czułam lekką ulgę, gdy zapaliły się światła: uff, koniec.
_________________ You stay away from my boy's pants or I'll hang ya from my Jolly Roger, ya Jezebel! Elaine Marley-Threepwood
|