A więc...
Carson mnie denerwuje, ponieważ stara się być bardziej święty od papieża, gdy przychodzi do zaakceptowania nowych pracowników (Alfred) i przyjęcia do wiadomości zmian statusu społecznego pewnych osób (Tom). Na dobrą sprawę, pozostaje nieprzejednany, zimny i naburmuszony nawet wtedy, gdy o wiele bardziej istotne dla sprawy osobistości - Violet, żeby daleko nie szukać - przynajmniej częściowo zaakceptowały nowego męża Sybil; a z zajawek do kolejnego odcinka wynika, że nadal będzie gnębił Alfreda, mimo że jego błędy zostaną przyjęte przez "rodzinę" jako dobrodziejstwo inwentarza, związane z osobą nowego służącego.
Pani Hughes podchodzi do obu tych spraw z dużo większą otwartością ("Przecież chłopak musi się kiedyś tego nauczyć!", etc.), i widać wyraźnie, że postawa Carsona doprowadza ją do furii - chociażby w tej scenie, gdy Carson burczy na Toma i jego "familiarność", objawiającą się poprzez jego (Bransona) mówienie o Mary bez nieśmiertelnego "Lady" przed imieniem. Nie dość, że podziękowała Tomowi za wizytę (prawdopodobnie ułatwiając tym samym jego dalsze kontakty z 'ludźmi spod schodów', to jeszcze przez dłuższą chwilę wyglądała, jakby miała szczerą chęć palnąć Carsona w łeb.
Którą to chęć dzieliłam z nią w znacznym stopniu. :P
Starczy? ;)