Nie miałam tremy, do samego końca zachowałam zimną krew, nawet gdy w dniu ślubu, o ósmej rano mój prawie już mąż wyszedł z łazienki z niemym pytaniem na twarzy. Jak to? Nie ma prądu? Nie było. A ja dzień wcześniej zrezygnowałam z czesania u fryzjera, bo doszłam do wniosku, że mocny mejkap (iście telewizyjny, jako że malująca mnie mama chrzestna pracowała kiedyś jako wizażystka gwiazd w BBC) wystarczy a fryzura zaproponowana mi przez panią fryzjerkę dodała mi nie tyle kilka, co kilkadziesiąt lat.
Więc jak to, mam się sama czesać, za pomocą suszarki i lokówki, a Energa wyłącza prąd? Zadzwoniłam, powiedzieli, żeby się nie denerwować (no no) i spokojnie poczekać, prąd powinien wrócić za kilka godzin. Mają dużą awarię, kilka dzielnic wyłączonych, ale walczą, dzielnie walczą.
Phi, co to dla mnie, zawodowego organizatora iwętów? Oczywiście, że miałam plan B a nawet C i D. Powiewając koszulą (niewyprasowaną) przyszłego męża i z mokrą głową poleciałam do matki chrzestnej, malować się i prasować.
Potem były jeszcze jakieś przygody typu pan, który w urzędzie serwuje szampana, namawiający niepijących do degustacji jakże znakomitego rocznika Piccolo (oranżada taka, w butelce szampanopodobnej), deszcz iście apokaliptyczny (ale krótki) czy tłukące się (na szczęście) szkła.
I ja tam byłam, szampana z gośćmi piłam, za mąż wyszłam. :)
I jeszcze kilka migawek.