Ala pisze:
No ale to jest przychodnia, w której mi mój ukochany lekarz rodzinny powiedział, cytuję: jeśli pracodawca nie opłacił pani składki, to wyleci pani stąd szybciej niż weszła. Koniec cytatu.
I Ty tam dalej chodzisz? Ja bym wyszedł dokładnie w momencie zakończenia tego zdania. Rozumiem, że niepubliczne przychodnie nie są organizacjami charytatywnymi, ale to można o tym informować z kulturą przecież.
Ala pisze:
bujałam się przez prawie dziesięć lat zanim usłyszałam konkretną diagnozę. Podejrzewana byłam między innymi o nowotwory, wadę serca, toczeń (!) a nawet - przypuszczam - o hipochondrię. Ale nie mam pretensji do lekarzy, moja ciocia, której to jest specjalizacja, też nie zauważyła. ;)
Od wczesnego dzieciństwa miałem problem z oczami i specjaliści-okuliści latami leczyli bez powodzenia moje przewlekłe i najwyraźniej z jakichś przyczyn kompletnie nieuleczalne "zapalenie spojówek". Aż pewnego dnia moja ówczesna dziewczyna (czyli było to gdzieś pod koniec liceum) wzięła "Domowy poradnik medyczny", otworzyła na chorobach oczu, sprawdziła objawy i postawiła diagnozę dzięki której wyleczyłem się w trzy tygodnie, kosztem 21 zł.
Nie wymagało to laboratorium z drogim sprzętem, tytułu naukowego, szkoleń, kursów, a tylko wyjścia poza rutynę i, być może, sprawdzenia w literaturze z czym ma się do czynienia. Niby proste, ale nigdy w życiu nie widziałem, żeby lekarz cokolwiek sprawdzał. Fakt, nie chorowałem dużo (ale, jak tak teraz myślę, ciekawie, bo pamiętam też swoją
"nietypową świnkę" oraz
"dziwne kaszaczki", które potem dziwnie zniknęły...), więc może mam za małą styczność, ale odnoszę wrażenie, że poleganie wyłącznie na własnym doświadczeniu jest u lekarzy, a w każdym razie u tych z pierwszych kontaktów, normą.
A przecież, nawet gdyby ktoś mógł (co nie wydaje mi się możliwe) zetknąć się już ze wszystkimi możliwymi chorobami, chociażby w swojej dziedzinie, to przecież objawy u każdego chorego mogą być inne. Więc lepiej postawić z niezachwianą pewnością błędną diagnozę, niż zaryzykować utratę statusu półboga?