Zastanawiałam się nad założeniem tego wątku w którymś z forów o literaturze lub filmie, ale do żadnego w sumie do końca się nie kwalifikuje, więc padło na ogólny.
Macie takie coś, co ja nazywam kacem kulturowym? Takie uczucie smutku, kiedy czytaliście/oglądaliście coś, co było tak epickie, że po zakończeniu czujecie się niemal siłą wykopani ze świata przedstawionego? Czy macie tak, że umieracie z ciekawości, jak coś się skończy, a jednocześnie marzycie, aby nie skończyło się nigdy, bo wiecie, że po tym, jak raz poznacie zakończenie, nigdy już nie przeżyjecie drugi raz tego samego? Czy zdarzyło wam się kiedyś powiedzieć/pomyśleć "dałbym wszystko, żeby znowu nie wiedzieć, jak się skończy"? Czy czujecie się emocjonalnie związani z bohaterami i czujecie autentyczny smutek, rozstając się z nimi (nawet kiedy jest happy end)? Czy odczuwacie chęć, by po napisach końcowych/zamknięciu okładki zacząć natychmiast jeszcze raz? Albo zanurzyć się po uszy w fanart, żeby mieć chociaż namiastkę? Czy czujecie szczególny sentyment do części środkowych różnych cykli, bo oglądając/czytając je kolejny raz macie poczucie, że koniec jeszcze daleko? Kupujecie edycje kolekcjonerskie ulubionego medium, gdy rodzina puka się w głowę, bo w końcu już to czytaliście/widzieliście/graliście sto razy? I tak dalej, i tak dalej?
Bo ja czasem tak mam. Kiedy byłam młodsza, wierzyłam (może raczej chciałam wierzyć), że te wymyślone światy gdzieś istnieją i pewnego dnia znajdę do nich wejście. I że chociaż zapoznałam się z nimi tylko pobieżnie, muszą gdzieś być, jeszcze większe i jeszcze wspanialsze, gotowe do odkrycia. Jako osoba dorosła wiem, że tak nie jest, ale tak czy owak uwielbiam to uczucie ucieczki w świat wymyślony, jest to też zresztą w moim przypadku swoiste uzależnienie - dopóki nie skończę czytać/oglądać/grać, potrafię wiele rzeczy zaniedbać, odłożyć na później, nie dospać, nie dojeść, byle tylko ponapawać się ulubioną historią. A po napisach "koniec" mam typowe objawy odstawienia. Nie mogę znaleźć sobie miejsca, wszystko mnie nie bawi, wszystko "nie jest tym". Typowy kac. Jedyny ratunek to klin, czyli wciągnięcie się w jakąś kolejną opowieść.
Z tym, że nie mam tak z każdą dobrą książką/filmem/serialem/grą komputerową/czymkolwiek. Bardzo wiele skończyłam bez tego uczucia żalu, raczej z satysfakcją, że miło było. Chyba mogę zrobić listę maksymalnie 10-20 tytułów, które wywołały u mnie takiego kaca "dlaczego nie mogę zostać w świecie przedstawionym" i "chcę jeszczeeeee". Słabszego lub silniejszego.
Zachęcam, aby w tym temacie podzielić się swoimi "kacogennymi" światami - takimi, do którego zwiewacie jako szanujący się eskapista. Przy okazji można stworzyć podręczny zestaw klinów, którymi można podratować się, kiedy rzeczywistość gryzie i skrzeczy. Może ktoś się zainspiruje :)
Nikogo chyba nie zaskoczę, otwierając listę znanych universów:
1. Śródziemie J.R.R. Tolkiena - chyba najciężej się z niego wychodzi z uwagi na to, że jest się czym posiłkować: jest książka podstawowa (w kilku tłumaczeniach lub oryginale, jakby ktoś chciał różnorodności), jest znakomity film, jest Hobbit (i szykuje się film), jest Silmarillon, są kolejne opowieści, jest potężna pula fanartu, łącznie z muzyką, więc można eksploatować niemalże w nieskończoność. I jak każda dobra epicka opowieść, musi być nieco smutna, z poczuciem, że coś się kończy.
2. Wiedźminland - na tym forum nic więcej nie trzeba dodawać. Jeden wyjątek: serial. Ten raczej odstrasza.
3. Seria Fallout - pesymistyczna jak diabli i może dlatego tak bardzo wciąga. Z grami komputerowymi sprawa jest o tyle ciekawsza, że można je przechodzić na różne sposoby (no, może z wyjątkiem przygodówek), więc przechodzenie tej samej gry 10 raz jest jeszcze w miarę racjonalnie uzasadnione. Chociaż ja się przyznaję bez bicia, że nigdy mi nie wychodziło granie Złym Gościem i nie umiem dokonywać pewnych złych czynów nawet, kiedy obiecuję sobie, że tym razem naprawdę poprowadzę złego bohatera albo wykorzystam wszystkie możliwości fabularne. W efekcie i tak zawsze ratuję świat i przeprowadzam staruszki przez jezdnię, co mi nie przeszkadza bawić się tak samo za każdym razem. W każdym razie, po Falloucie 2 cierpiałam na silnego kaca i żaden RPG już mnie tak nie wciągnął z butami i nie zostawił z poczuciem tęsknoty za napromieniowanym universum, za to zaczęłam poszukiwania filmów/książek w podobnym klimacie (pisałam już o syndromie odstawienia?). Podobnie epicki klimat postapokaliptyczny można poczuć w "Metrze 2033" (ale tylko w pierwszej części - następne nie są tak magnetyczne, chociaż i tak je połykam oczami jak na wygłodzonego narkomana przystało).
4. Piraci z Karaibów szeroko rozumianych - potraktuję to całościowo, bo dla mnie wszystkie fabuły pirackie łączą się ze sobą i wciągają bez względu na to, jak bardzo są proste/niskobudżetowe/absurdalne/etc. Mam srogą i wstydliwą słabość do osiemnastowiecznej mody pokładowej, pirackiej angielszczyzny, haków zamiast dłoni, drewnianych nóg, powiewających na wietrze Jolly Rogerów, okrzyków "do abordażu!", papug, skarbów (i map z obowiązkowym iksem), kapłanek i klątw voodoo, demonicznych kapitanów widmowych statków, strzelania z armat, chodzenia po desce oraz pojedynków na zagięte szable (wymyślne obelgi obowiązkowe). Prym wiodą tutaj dwie dosyć podobne fabuły wynikające ze wspólnego źródła: seria gier Monkey Island i seria filmów o Piratach z Karaibów. Jedno albo drugie muszę sobie zaaplikować raz na jakiś czas jako odtrutkę na stechnicyzowany, szary i mało romantyczny XXI wiek. Nawet najbardziej chałowata morska opowieść z przygodami jest w stanie mi poprawić humor. Wcale się nie martwię meiliznami fabularnymi i usterkami technicznymi, chociaż małżonek i przyjaciele na kolejnym filmie zasypiają z nudów.
No, to czekam na wasze propozycje :)
_________________ You stay away from my boy's pants or I'll hang ya from my Jolly Roger, ya Jezebel! Elaine Marley-Threepwood
|