V Roguald otworzył oczy. Ziewnął przeciągle, rozprostował obolałe kończyny. Noc była wyjątkowo długa. I nieprzespana. Sprężyny od materaca co rusz wbijały mu się w plecy, w pokoju śmierdziało trutką na szczury, ponadto wieśniacy hałasowali w karczmie do białego rana. Promienie słońca wlewały się do pokoju przez otwarte okiennice. Piękny dzień – pomyślał Roguald – szkoda tylko, że spędzę go pod ziemią. Wstał z łóżka. Sprężyny zaskrzeczały przeraźliwie. Roguald zdążył już do tego przywyknać, jako że był zmuszony słuchać tego koncertu za każdym razem, ilekroć próbował się przesunąć bądź zmienić pozycję. Omiótł wzrokiem pokój. Zaczął zbierać myśli. Pora się przygotować. Nie ma czasu do stracenia. Odwalmy tę fuchę najszybciej jak się da, zaróbmy na chleb, i tyle nas widzieli w tym zapyziałym mieście. Zaraz zaraz, co ja mam ze sobą wziąć? Jego wzrok padł na leżący na stole długi, stalowy miecz. Rękojeść przyozdobiono bursztynami, rubinami i diamentami, głowica i jelec były zaś zrobione ze szczerego złota. Błękitne ostrze odbijało promienie słoneczne, rzucając świetliste refleksy. Niech ich diabli wezmą – pomyślał – przeklęci strażnicy. „Z takim sztyletem na smoka idziecie? A testament napisaliście? Powodzenia życzę!”. Ciekawe, co by mówili, jakbym im tym sztylecikiem rozpłatał tętnice, psia mać! Na pewno inaczej by zaśpiewali. Wziął miecz do ręki, rzucił na niego okiem, ciął powietrze dwa razy i włożył go do skórzanej pochwy, mającej trzewik w kształcie litery T. Przewiesił ją sobie przez ćwiekowany pas. Następną rzeczą, która zwróciła jego szczególną uwagę, był bawełniany worek z wszelakiej maści miksturami, oparty o drewnianą komodkę. Postarano się, by niczego w nim nie zabrakło. Jego zawartość tworzyły: ekstrakt z jadu Grobielca, leczący drobne rany i neutralizujący większość znanych trucizn, następnie eliksir zwany Storczykowcem, gdyż jednym ze składników był właśnie storczyk, a sam wywar był świetny na oparzenia, jako że doskonale koił i łatwo wchłaniał się w oparzoną skórę. Nie zabrakło też eliksiru z czarnego bzu, wzbogaconego nietoperzym włosiem. Wywar miał jakoby poprawiać widzenie w ciemności, jednak nie zawsze dawał taki efekt. Wszystko zależało bowiem od cech indywidualnych organizmu. Roguald wyjął buteleczki z worka i każdą z nich przewiesił sobie u zapinki, oplatającej jego biceps. Mogliby mi dać jeszcze jakiegoś bimbru – pomyślał – na odwagę. Rozprostował się. Rzucił ostatnie spojrzenie na brudny pokój, po czym wyszedł, z hukiem zamykając drzwi. Sprężyna zaskrzeczała.
VI - Banda idiotów! Jeden głupszy od drugiego! Lenexusie, o czcigodny, ześlij na mnie grom i uciukaj, jeśli ci niedorobieni strażnicy mówią prawdę! Za jakie grzechy mnie to spotkało! Mężczyzna krążył jak opętany, tam i z powrotem. Jego długa, zielona szata z gracją omiatała zakurzony dywan koloru czerwieni. Złote pierścienie błyszczały oślepiająco w pełnym słońcu. A na krótko przystrzyżonych włosach leżała korona. Nic dziwnego. Mężczyzna ten był królem. - Czy wy naprawdę jesteście tacy głupi, na jakich wyglądacie? – zapytał, potrząsając obwisłymi policzkami. Mężczyzna był konkretnej tuszy. Z twarzy przypominał prosiaka, i gdyby nie korona, zapewne za takowe zwierzę byłby brany. – Po co ja was, do jasnej cholery, zatrudniłem? Żebyście ino na dupy dziewkom patrzyli, i rozprawiali o tym, która najzacniejsza? Adresatami tych wypowiedzi byli strażnicy zamkowi, Maro i Gharo. Zdjęli hełmy. Miny mieli conajmniej głupie. Stali jak wryci przed piedestałem, oddzielającym ich od króla i jego tronu. Pięknego tronu, z oparciem w kształcie polującego jastrzębia. Siedzisko wyglądało imponująco. - Czcigodny Teneriusie, władco nasz miłościwy – Maro skłonił się tak nisko, jak tylko zdołał – nie wiedzieliśmy, kogo wpuszczamy do zamku. Człowiek wydał nam się całkiem konkretny, rzeczowy, wiedział czego chce. Swój chłop, pomyśleliśmy. Przedstawił się jako Kuguar. - Kuguar?! – prosiakowata twarz króla zrobiła się czerwona jak burak, potrząsnął policzkami- ja ci dam Kuguara, ^cenzura^ mać! Naprawdę nie dociera do was, kołki osinowe, jaką szumowinę wpuściliście na mój dwór? Do mojego zamku? Maro i Gharo milczeli. Głowy mieli spuszczone. - Nie wiecie? – kontynuował król, który wyglądał, jakby zaraz miał eksplodować – to się w lot dowiecie! Ten rzeczowy, porządny i zdecydowany chłop to Roguald Falkon, znany jako Niedźwiedź. Łowca nagród, psiakrew! Łowca głów! A wiecie, co jest najlepsze? Strażnicy milczeli. Opuścili głowy jeszcze niżej. Wiedzieli, co ich rychło czeka. - Nie wiecie? – król po raz kolejny zadał retoryczne pytanie. – to się w mig dowiecie! Ten oto Roguald, wasz Kuguar, psiakrew, to oprych ścigany listem gończym w trzech cesarstwach! Ten swój chłop zaciukał więcej ludzi, niż wy kiedykolwiek widzieliście na oczy. Jest najlepszy w swoim fachu, rozumiecie to, matoły skończone? Najlepszy! Tacy ludzie nie mogą cieszyć się wolnością. Ale będą, przez dwójkę moroniów, którzy pilnują mojego chędożonego zamku! – król nie wytrzymał. Usiadł na ozdobnym tronie, złapał się za głowę, pokręcił nią. Gharo przerwał milczenie. Podniósł głowę. Ukląkł przed królem. - Zacny królu Teneriusie Trzeci. Nie byliśmy świadomi powagi sytuacji, ani tego, jak wielkim przestępcą był człowiek, z którym mieliśmy do czynienia. Bez względu na to poniesiemy konsekwencję naszego czynu, jakiekolwiek miałyby one nie być. Król popatrzył na niego. Zmarszczywszy brwi wyglądał teraz jak najprawdziwszy prosiak. - Konsekwencje – powiedział cicho, gładząc swój biały zarost – w rzeczy samej będą bardzo poważne. Za objaw skrajnego idiotyzmu, który wykazaliście zeszłej nocy, wpuszczając do mojego zamku tą szumowinę, zostajecie wbici na pal. Obydwoje. W trybie natychmiastowym. Przy wyjściu czeka na was straż miejska. Zejdźcie mi z oczu, Gharo, Maro. O, jest i Garsarkan. Gharo i Maro, bladzi jak kreda, ze spuszczonymi głowami wyszli z sali tronowej. Wszedł natomiast ktoś inny. Garsarkan z Felody. Assasyn. Stąpał powoli, rozglądając się dookoła. Jego ciężkie, skórzane buty waliły o posadzkę przy każdym kroku. Czerwona szata, zakrywające niemal całe ciało, falowała przy każdym ruchu, upodabniając go do meduzy, płynącej leniwie w morskiej toni. Nietrudno było odgadnąć, czym trudnił się ów mężczyzna. Cały był obwieszony sztyletami różnej długości, niektóre fantazyjnie poskręcane, inne proste. Nadgarstki oplatał mu skórzany rzemień, zakończony ostrym kolcem, wystającym nieco ponad wierzch dłoni. Nietrudno było się domyśleć, czym zajmował się tajemniczy mężczyzna. Szedł wolno przez długi korytarz sali tronowej. Co parę kroków rozglądał się na boki. Był bardzo czujny. Skrzywienie zawodowe. W końcu stanął przed piedestałem, z którego spoglądał na niego król. Tenerius zmarszczył brwi, zaczął gładzić swój nikły biały zarost. Jego wyraz twarzy mówił jedno: Tenerius się bał. Przyglądał się przybyszowi, niemal zjadał go wzrokiem. Co pewien czas pomrukiwał pod nosem, chrząkał, gładził biały zarost. Garsarkan stał, milcząc. Nie sposób było zobaczyć jego twarzy- całe oblicze zasłaniał kaptur, spod którego wystawał jedynie kawałek brody. Tenerius zdecydował się porzucić minę przestraszonego starca i przybrać oblicze godne prawdziwego władcy. Wyprostował się, złączył brwi, upodabniając się tym samym do prosiaka, złożył ręce na talii, której niestety nie miał, po czym odchrząknął. - Garsarkanie z Felody – zaryczał król, chcąc, by traktowano go z należytym szacunkiem – zostałeś tu wezwany, by wyśledzić i przyprowadzić niejakiego Rogualda Falkona, łowcę głów, który bytuje w naszym pięknym mieście. Chcę go żywego, Garsarkanie. Wiem, że nie będzie to łatwe zadanie, gdyż, jak powszechnie wiadomo, łowca ów jest niesamowicie biegły w posługiwaniu się orężem wszelakiej maści, rozkazuję ci jednak, byś przyprowadził go do mnie żywego. W miarę możliwości, oczywiście. Jeśli będzie trzeba, zabij. Ale tylko, jeśli zajdzie taka konieczność, rozumiesz? Garsarkan milczał. Stał nieruchomo i gdyby nie to, że słychać było jego świszczący oddech, możnaby go wziąć za posąg. - Zrozumiałem. Poharatać. Przyprowadzić. Nie zabijać. Głos miał zachrypnięty i przywodzący na myśl jęk upiora bądź pomrukiwanie nieumarłego. - Doskonale mnie zrozumiałeś – król wyrażnie się ucieszył. – Mówiłem to już, powtórzę jednak po raz wtóry: miej się na baczności. Czart wie, do czego ten Roguald jest zdolny. - Jestem zawodowcem – wychrypiał przeraźliwie Garsarkan- Zaufaj mi, królu. - Dobrze, wierzę, że rozmawiam z Garsarkanem z Felody, najlepszym z najlepszych, znanym od Katarody aż po Velevard, a nie jakimś partaczem, któremu spieszno na szafot. Mam rację? - Całkowitą – odrzekł cicho Garsarkan, poprawiając skórzany rzemień na ręce. - Świetnie. Niechże ci zatem wytłumaczę, gdzie możesz znaleźć owego Rogualda. - Nie trzeba – syknął assasyn. – Doskonale wiem, gdzie przebywa. Widzisz królu, w naszym fachu trzeba mieć też trochę umiejętności magicznych. Ostrze to nie wszystko - W rzeczy samej – zaśmiał się sztucznie król – ostrze to nie wszystko, no przecież że tak! Wy, assasyni, znani jesteście z niezwykłych umiejętności magicznych.. Konjurowanie demonów, magia opętańcza, infernalistyka, glacjalizm, nic z tego nie jest wam obce, czyż nie? - Nie jest. - A wniknąć w ludzkie myśli potraficie? Zapadło milczenie. Po chwili Garsarkan zachichotał cicho, aczkolwiek na tyle głośno, by można to było usłyszeć. - Mości królu – zacharczał rozbawionym głosem, o ile taki głos można było w ogóle nazwać rozbawionym – toż ta blondyna mogłaby być waszą córką. Król poczerwieniał. Nie wiadomo, czy ze złości, czy też ze wstydu. - Dobrze już dobrze, koniec tej gadaniny! – wrzasnął – Czas ucieka, Roguald na pewno wszedł już w mury świątynne. Im dłużej tutaj stoimy i gadamy, tym dalej zagłębia się ten szczur, a gdy dojdzie do smoka.. Wtedy, panie asasynie, będziecie mieć na karku nie tylko mistrza we władaniu mieczem, ale także pięciometrowego gada, z ogonem najeżonym kolcami, ponadto ziejącego ogniem z pyska, w którym niemało kłów, zresztą. - Jestem zawodowcem. Niech ten zawodowiec, psiakrew, ruszy w końcu swoje zawodowe dupsko i pójdzie zawodowo pojmać tę kanalię – pomyślał król. - Robi się, Teneriusie – Garsarkan wyciągnął najdłuższy ze sztyletów, prosty, cienki, lekko, o lekko czerwonawym ostrzu, przypominający gigantyczną igłę. Przyjrzał się mu. Oblizał wargi. – Lubię swoją pracę.
VII Roguald miał niemałe problemy ze znalezieniem ruin elfickiej świątyni. Yurpis było niezwykle zawiłe, pełne ciasnych uliczek, ślepych zaułków, ponadto w dzień na ulicach zbierały się istne tłumy ludzi. Większość z nich to kupcy, zgromadzeni sporą grupą na tenerskim straganie, gdzie można było kupić najzmyślniejsze produkty sprowadzane z całego globu. Tenerski targ był największym na świecie. Można tu było zobaczyć między innymi takie rzeczy jak bulwy mandragor, prosto z dżungli Valcholii, ametysty z kopalni Bezolboib, jeden kupiec sprzedawał nawet łeb wilkołaka, który rzekomo miał przynosić szczęście gdy przywiesić go na ścianie. W rzeczywistości okropnie cuchnął. Jak każde miasto, również i Teneris miało swoją gorszą dzielnicę, zajmującą mniej więcej środkową część miasta. Prostytutki, napady, pobicia, gwałty. Wszystko to było na porządku dziennym. Ponadto strasznie śmierdziało tam uryną. Po jakiejś godzinie bezsensownego błądzenia Roguald, wściekły i spocony, dotarł w końcu do północnej bramy. Wjazdu do miasta pilnował krępy mężczyzna, lekko łysiejący, ubrany w czerwone szaty straży miejskiej. Roguald popatrzył mu na twarz i doznał szoku- strażnik miał straszliwą bliznę, obejmującą cały lewy policzek i połowę czoła. Zobaczywszy Rogualda, mężczyzna wyprostował się z lekka i przybrał pozę godną strażnika miejskiego, dumnie wypinając rozbudowaną klatkę piersiową. Spojrzenie miał srogie, a groźne wrażenie potęgowała jego straszliwa, zniszczona twarz. - Niech zgadnę – zagadnął głosem wysokim, piskliwym, zupełnie nie pasującym do jego postury – idziecie do Ancreh’ Teleh. Zabić smoka. - Trafiliście w sedno – Roguald uśmiechnął się szyderczo – daleko stąd do świątyni, strażniku? - Kurza twarz! Z tym smokiem to był żart. Nie spodziewałem się, że naprawdę macie zamiar zaciukać bestię. Ale skoro tak, to nie zatrzymuję. Świątynię widać stąd, ino parędziesiąt metrów dzieli was od niej. Roguald skierował wzrok na łąki, otaczające Teneris. Rzeczywiście, spośród gęstwiny traw wyłaniał się ogromny kształt, przypominający raczej głaz niż świątynię. Było to zrozumiałe- budynek to elficka budowla, a elfy znane są z zamiłowania do natury. - To? – zdziwił się Roguald – To mi wygląda raczej na wielki kamyk niż na świątynię. Ale skoro tak mówicie, panie miejscowy, to nie będę się sprzeczał. Życzcie mi powodzenia. I jakbym nie wrócił, ucałujcie króla w rzyć. Strażnik uśmiechnął się z lekka. Też nie lubił króla Teneriusa Trzeciego. Odłożył halabardę na bok, zbliżył się do Rogualda, poklepał go po ramieniu. - Uważaj na siebie. Z tej świątyni się nie wychodzi cało. Na ogół. Głęboko wierzę, że ty jesteś odstępstwem od tej reguły. Roguald milczał. Bez podziękowania oddalił się od strażnika. Przeszedłszy mury Yurpis poczuł się, jakby wkroczył w zupełnie inny świat. Miasto zbudowano pośród zupełnej dziczy, poza jego murami nie było absolutnie niczego, tylko łąki, lasy, i wznoszący się ponad drzewa masyw Stertum, ogromny, ośnieżony, robiący niesamowite wrażenie. Roguald zmierzał w kierunku głazu, który robił się coraz większy i większy. Droga była kłopotliwa, gdyż trawy sięgały mu praktycznie po pachy, ponadto wiele roślin miało kolce. Roguald zdecydował się wyjąć miecz i torować sobie nim drogę. Broń była diablo ostra – radziła sobie z każdym pojedynczym źdźbłem trawy. Zastanawiał się, czy będzie mógł zatrzymać miecz dla siebie po zakończeniu misji. Zakładając, że zakończy ją żywy. Po zmaganiach z zaroślami, chwastami i pokrzywami Roguald dotarł w końcu do celu. To, co z daleka wyglądało jak głaz, z bliska wcale go nie przypominało. Ancreh’ Teleh miała kształt kwadratu. Wejście do świątyni, poniszczone i obrośnięte mchem, wyrzeźbiono z marmuru, który wciąż wyglądał doskonale mimo swojego imponującego wieku. Świątynia miała 1321 lat. Wejście było po prostu otworem w kamieniu, zdecydowanie za niskim dla dorosłego człowieka. Starsze elfy znane były ze swojego niskiego wzrostu. Na ścianach budowli wyrzeźbiono mitologiczne sceny. Ogromny fresk, okalający wszystkie cztery ściany, przedstawiał kolejno: zdobycie świata przez starsze elfy, pojawienie się człowieka na świecie, zniewolenie starszych elfów przez człowieka, powstanie nowej rasy, tak zwanych Ui’ hone, będącej skrzyżowaniem elfa i człowieka, następnie wojny Ui’ hone z ludźmi, których w historii było pięć, a na samym końcu pokój i życie w zgodzie. Fresk był prawdziwym arcydziełem, i mimo swoich lat, nietrudno było dostrzec na nim choćby małego motylka, siedzącego na uchu jednego z elfów. Marmur był bardzo dobrej jakości. Roguald uznał, że najwyższy czas przestać zachwycać się pięknem zewnętrza świątyni i spenetrować jej wnętrze. Nie wiedział, co czycha na niego w ciemnościach Anreh’ Teleh. Wolał być przygotowany na najgorsze, chociaż dobrze wiedział, że smoki preferują raczej bardzo głębokie podziemia, jako że ich wzrok jest bardzo wrażliwy na światło słoneczne. Musiał schylić się, by móc przejść przez niskie wejście do budowli. Przekroczywszy mury świątynne, poczuł miły, orzeźwiający chłód. Wewnątrz było chłodno, wilgotno, bardzo przyjemnie, zwłaszcza w tak upalny dzień. Roguald spodziewał się zupełnych ciemności. Ku jego zaskoczeniu, w ciasnym korytarzyku było niezwykle jasno, dzięki pochodniom porozwieszanym na ścianach. Zszedł schodami, prowadzącymi w dół. Nie wiedział, dokąd wiodły. Na wszelki wypadek wolał zacisnąć dłoń na rękojeści miecza. Chciał być przygotowanym na najgorsze. Im głębiej schodził, tym mroczniej i zimniej się robiło. Schody były niezwykle długie, strome i kręte, ponadto mokre i śliskie, gdyż w pewnym momencie z sufitu zaczęła kapać woda. Świątynia musiała zostać zbudowana pod jakąś rzeką. Mimo że się bał, nie dał tego po sobie poznać. Twarz miał kamienną, brwi zmarszczone, oddech spokojny i miarowy. Co ma być to będzie- pomyślał. Ku jego wielkiej uldze, schody w końcu się skończyły. Zaprowadziły go do ogromnej Sali, z imponującym sklepieniem w kształcie piramidy, na którym wymalowane zostały wszystkie znane elfom planety, gwiazdozbiory i konstelacje. Elfy znały ich sporo więcej niż ludzie. Na środku sali stał potężny, pięciometrowy posąg, przedstawiający kobietę, sądząc po uszach Elfkę, nagą, mającą sześć rąk. W każdej ręce trzymała inny owoc. Mango, Ananas, Tiqqurański Bilbon, Banan, Winogrona, Kiwi. Roguald wiedział, że owoce w kulturze starszych elfów miały szczególną symbolikę, nie znał jej jednak na tyle dobrze by wiedzieć, co oznaczał każdy z nich. Kobieta miała dwie twarze. Pierwsza była uśmiechnięta, pełna entuzjazmu, druga zaś smutna, zmartwiona, z jej policzka ciekła łza, usta były lekko rozchylone. - Cholera jasna – powiedział do siebie. – Gdzie teraz iść? Zszedłem tymi chędożonymi schodami, a smoka jak nie było, tak nie ma. Smoku, gdzie.. Urwał. Dokładnie za posągiem zobaczył dziurę w ścianie. Dziurę wielkości dorosłego człowieka. Dziurę, wykutą jakimś narzędziem. A za nią korytarz, prowadzący prosto w ciemność. Jako że nie miał innego wyjścia, zdecydował się zaryzykować i przejść przez otwór w skale. Przekroczył go. Tutaj nie było już pochodni. Panowały iście piekielne ciemności. Roguald był jednak przygotowany na taką ewentualność. Wyjął z kieszeni bimber, zakupiony na straganie w Teneris. Polał nim ostrze swojego miecza. Wrócił się do miejsca, gdzie była najbliższa pochodnia. Musnął ogień końcówką miecza. Ostrze zapłonęło jasnym płomieniem. Roguald wrócił się do jamy za dziurą w ścianie, teraz już przygotowany na panujący tam mrok. Wcześniej zastanawiał się, co tak chrupało gdy stawiał kroki. Teraz już wiedział Stąpał po kościach. Bez wątpienia, ludzkich kościach. Były tam żebra, miednice, czaszki, kości strzałkowe, piszczelowe, kręgosłupy. Wszystko to tworzyło budzący grozę dywanik. Kości były bardzo dokładnie obgryzione, na żadnej nie został ani jeden kawałek mięsa. Roguald wiedział, jakie stworzenie mogło być za to odpowiedzialne. Lekko przerażony, aczkolwiek nie zrezygnowany, kontynuował swój marsz przez pieczarę. Wcześniej narzekał na kręte schody. Teraz wiedział, że zupełnie niepotrzebnie. Pieczara co rusz skręcała w dół, a spady były momentami tak strome, iż nie było jak zejść po nich na stojąco. Schody w porównaniu do tego były bułką z masłem. Miecz powoli dogasał, Roguald jednak nie miał możliwości wrócić się do pomieszczenia z pochodniami. Zaklął w duchu. Pal się, suczy synu – powiedział sam do siebie. Po zejściu ze stromej skały stało się to, czego się tak obawiał. Miecz zgasł. Zapadła ciemność. - ^cenzura^. Coś w ciemności poruszyło się. Rogualdowi serce podskoczyło do gardła. Umiał doskonale walczyć, ale tylko wtedy, kiedy widział przeciwnika. W ciemnościach był bezradny. Poczuł, że coś łapie go za prawą stopę. Grobielec- pomyślał sobie. – To tylko Grobielec. Miał rację. To był Grobielec. Ale nie tylko Grobielec , gdyż potwór okazał się niezwykle wyrośnięty. Metrowy robal wynurzył się spod ziemi. W ciemności nie widać było jego pokrytego śluzem cielska, czuć natomiast było odór, jaki wydzielał. Straszny, przyprawiający o mdłości smród, przywodzący na myśl zgnite ciało. Kreatura nie miała oczu- jedynie dwie macki, którymi oplotła nogi Rogualda i szczękę, usytuowaną na samym czubku łba, pełną ostrych jak brzytwy, małych ząbków, ustawionych w trzy rzędy. Grobielec żywił się głównie padliną. Głodny nie wzgardzał żywymi zdobyczami. Roguald zaklął. Z łatwością odciąłby macki potworowi, gdyby tylko je widział. Zupełnie nie wiedział, co robić. Próbował kopnąć poczwarę. Bez skutku. Gąsienica zrobiła unik, zupełnie jakby przeczuwała, że zaraz zamachnie się na nią solidny but z podeszwą. Roguald chwycił oburącz za miecz. Zaczął ciąć na oślep. Niestety, powietrze. Nie trafił potwora ani razu. Zaklął. Próbował ciąć na wylot. Poczwara to przewidziała, chowając łeb pod ziemię, i natychmiastowo go wynurzając. Nagle rozległ się przeraźliwy pisk, który odbił się echem po całej jaskini. Roguald przeczuwał, po co potwór zapiszczał w ten sposób. Wolał jednak, by jego przypuszczenia nie sprawdziły się. Niestety, miał rację. Nie minęła chwila, a wokół niego zaczęły wynurzać się z ziemi kolejne grobelce. Niektóre małe, inne większe, a jeden z nich, sądząc po odgłosie wynurzania się, musiał być mniej więcej wielkości Rogualda. Mężczyzna zaklął parszywie. To już koniec- pomyślał. – Miałem ubić smoka, a zginę zjedzony przez parszywe glisty, zanim jeszcze do niego dotrę. Macki były wszędzie. Oplatały mu już barki, dłonie, szyję, jedna nawet była na jego oku. Wiedział, że Grobielce konsumują swoje ofiary bardzo powoli. Chciałby, żeby było zupełnie odwrotnie. Umierał. Wiedział o tym. Smród był nie do wytrzymania. Czuł bliskość ohydnych, miękkich ciał, przypominających marchewki bulw, pokrytych sluzem. Był za młody, żeby umrzeć. Miał tylko trzydzieści pięć lat. Poza tym, nie tak wyobrażał sobie swoją śmierć. Nie chcę umierać. Ale chyba nie mam wyjścia. Ciekawe, czy to boli? Jak długo będę umierał? Nie dostał odpowiedzi na swoje pytania. Stało się coś zupełnie niespodziewanego. Wszystkie osiem macek, trzymających jego ciało, puściły go, a poczwary schowały się spowrotem pod ziemię, zasypując doły, którymi wyszły. Cud – pomyślał Roguald – cholerny cud. Otrzepał rękawy. Zaklął- cały aż lepił się od śmierdzącego śluzu, którym pokryły go macki Grobielców. Ciekawiło go, co też mogło odpędzić poczwary. Nie czekał długo na odpowiedź. Poczuł żar, na przeciwległej ścianie zobaczył pomarańczowy refleks. Ogień. Nagle usłyszał głos. Głos nie dobiegał zza zakrętu. Rozlegał się w jego głowie. - Ludzka istoto. Po co tu przyszłaś. Czego tu szukasz. Daj nam rozsądne uzasadnienie, a być może darujemy ci twój marny żywot, człowieku. A przede wszystkim, podejdź bliżej, byśmy mogli porozmawiać jak mężczyzna ze smokiem. Oko w oko.
VIII Roguald był wielce zaskoczony. Smoki należały do niższego rzędu potworów, znane były między innymi ze swojego małego mózgu, prymitywnych zachowań oraz całkowitej bezmyślności. A już na pewno nie umiały mówić. Po pierwsze, nie pozwalał im na to mikroskopijny móżdżek. Po drugie, nie miały rozwiniętej krtani, jak na przykład wampiry. Tym większe było zdziwienie Rogualda, jako że smok porozumiewał się z nim za pomocą telepatii. Umiejętności przeznaczonej głównie dla magów i druidów. Bardzo trudnej do opanowania przez człowieka, nie wspominając już o prymitywnym do granic prymitywności gadzie. Roguald nie miał najmniejszej ochoty wchodzić głębiej w pieczarę, przekroczyć zakręt, spotkać się z gadem twarzą w twarz. Nie miał jednak wyjścia- powrót drogą, którą przyszedł, był wykluczony. Dobrze wiedział, że nie będzie w stanie wdrapać się po mokrych głazach, w dodatku w zupełnym mroku. Nie miał więc wyjścia. Musiał zaryzykować. Zdecydował się spotkać ze smokiem twarzą w twarz. Czy zabić, tego jeszcze nie wiedział. Być może. Szedł powolnym, ostrożnym krokiem, jakby się spodziewał, iż przez przypadek może stanąć na łeb zakopanego w ziemi Grobielca. W prawej ręce trzymał miecz. Lewa trzęsła mu się jak galareta. Ze strachu. - Przybywam w pokoju, smoku! – krzyknął. – Nie chce cię skrzywdzić! - Wierzę – odpowiedział metaliczny głos w jego głowie. – Nie krępuj się, ludzka istoto. Podejdź bliżej. Szedł więc. Nie wiedział, na ile prawdziwe są zapewnienia smoka. Coś mu mówiło, że gad spopieli go jak tylko go zobaczy. Oby to „coś” się myliło. Przekroczył zakręt, a to co zobaczył za nim zaparło mu dech w piersiach. Stał w ogromnej jaskini, pełnej stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów, niektórych całkiem sporych, innych malutkich. Roguald nie miał bladego pojęcia, jak tak ogromna sala może się mieścić tak nisko pod ziemią. Przecież nie zszedł aż tak głęboko. A może zszedł? Już wiedział, skąd pochodziły pomarańczowe refleksy. Jaskinia upstrzona była niewielkich rozmiarów jeziorkami, pełnymi lawy. Co rusz buchał z nich słup ognia, dając niezwykły pokaz. Wyglądało to oszałamiająco. Roguald oniemiał. Na środku Sali stał.. - Bilbeder Klotch Bressiure de’Rvotes, władca smoków. Tak, ludzka istoto, nie mylisz się. Nie jestem bowiem zwykłym smokiem. Jestem smoczym władcą, jednym z trzech na świecie. Drugi, Vessire Darth Ravenue, mieszka w pieczarze koło Venoranu, trzeci zaś, Abdul Zas Vahivva, żyje w górach Ankroh. Kto cię tu zesłał, ludzka istoto? W jakim celu? Proszę, tylko nie mów mi, że jesteś tu, by mnie zabić. To się naprawdę robi nudne.. Roguald spojrzał na gada. Natychmiastowo stwierdził, że nie ma najmniejszych szans nawet go zranić. Stworzenie było iście gigantyczne, przewyższało rozmiarami wszystkie widziane przez Rogualda smoki. Bilbeder miał w sobie coś niezwykłego- nie był zdziczałym bezmyślnym gadem, jak jego niżsi koledzy. Był gadem pełnym gracji. Sposób, w jaki poruszał długim, pełnym kolców ogonem miał w sobie coś z tańca. Określenie kocie ruchy, chociaż totalnie nie na miejscu, pasowało do gada jak ulał. Stworzenie niewątpliwie było gadem- jego ciało ochraniały miliony łusek różnej wielkości. Czerwonych łusek. Smoki, jak wiadomo, są zielone. Gad wbijał w niego swoje zielone, pozbawione źrenic oczy, w oczekiwaniu na odpowiedź. Co pewien czas otwierał paszczę, ujawniając imponujący zestaw ostrych jak szpilki zębów. Zębów, wielkości sztyletu Rogualda. - Smoku – zaczął Roguald, opanowawszy strach. – Jestem tutaj nie po to, by cię zabijać. Nie zawiniłeś mi w niczym, nie mam najmniejszego zamiaru robić ci krzywdy. Jestem tutaj po to, by cię o coś zapytać. Smok przekrzywił łeb, patrząc na niego z ukosa, podejrzliwie. Buchnął parą z nozdrzy. - Coś niebywałego. Ludzka istota, wydawać by się mogło, od chwili narodzin pełna agresji, żądzy mordu, chciwości, popędu seksualnego.. A jednak, nie jest tu po to, by zabijać. Czyżbyś był odstępstwem od swoich kolegów, człowieku? Czyżbyś był wyjątkiem? Wiesz co, człowieku? Znam wasz świat. Świat na zewnątrz, świat pełen blasku. Znam go. Znam na tyle dobrze, by wiedzieć, jak określacie nas. Potworami. Mam rację, ludzka istoto? Nazywacie nas potworami. Zapytam cię, ludzka istoto, zapytam cię, dlaczego nas tak nazywacie? Czym my, smoki, zawiniliśmy wam? Opowiem ci coś, człowieku, a ty słuchaj uważnie, bo to co powiem, będzie stuprocentową prawdą. Otóż my, istoty zwane przez was, ludzi, potworami pojawiliśmy się na tym świecie na długo przed wami. Ten świat był nasz, człowieku, rozumiesz? Wy nam go odebraliście. Pojawiliście się znikąd, zaczęliście podbijać, kraść nasze zasoby, przerabiać nas na rzeczy, bez których na dzień dzisiejszy nie potraficie się obyć, w końcu zabijać dla sportu, jak wy to nazywacie, polować. Co najgorsze, byliście rasą, która porozumiewała się prymitywnymi burknięciami, rasą, walącą się po łbach maczugami nawzajem, rasą, która przypisała sobie wynalezienie ognia, ognia, który został rozpalony przez jednego ze smoków. Oczywiście najwspanialsza rasa na świecie, człowiek, musiała przywłaszczyć sobie to osiągnięcie, bo jakże inaczej. Jesteście, i byliście, beznadziejni, chciwi, źli, pazerni, krnąbrni, prymitywni.. Tak, prymitywni do granic. I wcale nie uważam, byście się zmienili wiele od czasów jaskiniowych. Nauczyliście się mówić, ale nawet to narzędzie przeszło przez machinę ludzkiego zwyrodnienia, zostając tym samym wzbogacone o wulgaryzmy. Żal mi was, ludzie. Jeśli nie zrobicie coś ze sobą, waszą rasę czeka kres. I to rychły. Roguald stał jak wryty, zaskoczony inteligencją smoka. Niewątpliwie nie był to zwykły smok. Stał przed nim jeden z niezwykłych smoczych władców, istot wielokrotnie przewyższających rozumem człowieka. Istot, potrafiących wieszczyć, czytać w myślach i widzieć to, co dla człowieka niewidzialne. Roguald już wiedział, z kim miał do czynienia. - Szanowny Bilbederze- ukłonił się lekko. – Ja nie jestem szablonowym przedstawicielem swojej rasy. Nie da się mnie jednoznacznie upchnąć w stereotyp, o którym wspomniałeś w swojej wypowiedzi. Zapewniam cię lecz, iż nie mam złych intencji, i z całą pewnością nie chcę uczynić ci krzywdy. Nie zszedłem tutaj, w ruiny elfickiej świątyni, po to, by cię zabić. Przyszedłem tutaj, by prosić cię o pomoc, jak niższa istota prosi wyższą- przerwał na chwilę, czekając na reakcję smoka. Smok milczał. Był to raczej dobry znak. - Wiadomo mi – kontynuował – że dane ci było spotkać niegdyś kobietę. Kobietę imieniem Malvina. Smoku, proszę cię, powiedz mi, gdzie owa kobieta teraz się znajduje. Powiedz mi, czy w ogóle żyje. Proszę cię, wskaż mi miejsce, gdzie mogę obecnie ją znaleźć. Smok stał spokojnie, wlepiając w niego swoje zielone, świecące ślepia. Nagle rozłożył imponujące skrzydła, buchnął niewielkim płomieniem z nozdrzy. - Pamiętam ją, ludzka istoto. Zeszła tu z samcem, miał na imię Marcelino, o ile mnie pamięć nie zawodzi. Widzisz, człowieku, Malvina i Marcelino to doskonały przykład upodlenia i degradacji waszej nędznej rasy. Tajemnicą nie było, że tych dwoje ludzi przyszło tu po to, by mnie wykończyć. Sami mi o tym powiedzieli. Nie miałem wyjścia, człowieku, musiałem się bronić. Między nami rozgorzała walka. Malvina, ta samica, miała bardzo wprawne oko, wbiła mi parę strzał o tu, prosto w skroń. Marcelino zaś, ten samiec, okazał się zwykłym tchórzem. Gdy tylko Malvina zaczęła ze mną walczyć, męski osobnik od razu rzucił się biegiem przez moją pieczarę. Nie jest tajemnicą, że dokładnie za mną ukryty jest skarbiec. Widzisz, człowieku, tak się przyjęło, iż nam, smokom, zawsze jest dane pilnować jakiegoś skarbu. Musimy wszak żyć niejako w zgodzie z wami, ludźmi. Pilnujemy waszych skarbów, w zamian za to wy zostawiacie nas w świętym spokoju. Coś mi się jednak wydaje człowieku, iż ostatnimi czasy układ ten łamiecie stanowczo za często. Do rzeczy, Marcelino rzucił się w kierunku skarbca, zostawiając biedną Malvinę samą, walczącą, bezradną, gdyż nie miała najmniejszych szans w starciu ze mną, tak samo jak ty byś nie miał, człowieku. Zdecydowałem więc, że dam jej spokój, i zajmę się tym chciwym yiuperr’e. Postanowiłem lekko go podpiec. Nie trafiłem jednak tak, jakbym tego chciał, ale z tego, co mi wiadomo, osobnik ów nosi teraz pokaźną bliznę, zajmującą połowę jego człowieczej twarzy. Według mnie kara była zasłużona. Samiec zdołał uciec, do dziś nie wiem jak, wydaje mi się, iż posiadał specyfik, pozwalający ludziom widzieć w ciemnościach. Nie wiem, mniejsza z tym. Samica zaś została.. Błagała mnie o litość. Ja jednak wcale ale to wcale nie chciałem jej skrzywdzić. Było mi jej żal. Nigdy wcześniej nie zlitowałem się nad ludzką istotą, to był pierwszy raz. Zapytała mnie o coś. Wiesz o co, człowieku? - Nie mam pojęcia, o co mogła cię zapytać, o zacny Bilbederze – odpowiedział Roguald. - Zapytała mnie, gdzie może znaleźć niejakiego Rogualda, zwanego Niedźwiedziem. Roguald zrobił zaskoczoną minę. Mina nijak jednak nie oddawała tego, co działo się tej chwili w jego wnętrzu. Czy tak było naprawdę? Czy ona wciąż o mnie myśli? Czy jej jeszcze na mnie zależy? Ale zaraz, przecież smok może zwyczajnie łgać. Może pogrywać ze mną. To jest wyższa istota, ona może ustawić człowieka jak tylko zechce. Nie wiem, na ile mogę wierzyć temu gadowi. Zobaczę, co powie dalej. - Wiesz dobrze, że jestem zdolny lokalizować ludzkie, zresztą nie tylko ludzkie, istoty. Zlokalizowałem jej miejsce pobytu niejakiego Rogualda. Samiec przebywał w lochu, w mieście obok krasnoludzkich kopalni. Powiedziałem jej, żeby się spieszyła, gdyż na samcu ciążył wyrok śmierci. Malvina nie traciła czasu. Bez chwili zwłoki poszła szukać osoby, na której jej tak bardzo zależało. Dzisiaj ty, ludzka istoto, przychodzisz do mnie, i prosisz mnie dokładnie o to samo, o to, o co ona prosiła mnie tamtego dnia. Spełnię twoją prośbę, Rogualdzie. Potrafię czytać ludzkie aury. Twoja wydaje się być dobra. Dobro jest gdzieś w tobie, chociaż czuję je bardzo słabo, musi być głęboko ukryte. Jednak jest gdzieś tam, i właśnie dlatego daruję ci życie, człowieku. Smok zaryczał. Stanął na dwóch łapach, robiąc się imponująco wielki. Rozwinął gigantyczne skrzydła. Załomotał ogonem o ziemię. Raz. Drugi. Trzeci. Za każdym razem ze sklepienia jaskini odrywały się pojedyncze kamyki, spadając do któregoś z jeziorek, wypełnionych lawą. W końcu smok się uspokoił. Wrócił do swojej pierwotnej, pełnej gracji pozycji. - Malvina przebywa obecnie w elfickim Avu’ Harriel. Nie odnalazła swojego ukochanego. Wieść głosi, iż mężczyzna dawno nie żyje. Malvina jest załamana. Pojechała do Avu w odwiedziny. Mieszka tam jej matka, elfka. Samica zabawi tam na jakiś tydzień. Roguald milczał. Ukłonił się lekko w podzięce. - Dziękuje ci smoku. Za wszystko. Powiem temu potworowi w koronie, że pod ziemią nie ma żadnego smoka. Albo że był, ale spotkania ze mną nie przeżył. - Dziękuje ci, ludzka istoto. Widzę, że masz fiolki przypięte do pasa. Bierz jedną, tą odporną na ciepło. Nabierz trochę lawy z jeziorka. Ona oświetli ci drogę powrotną. Nie masz czasu do stracenia. Muszę cię opuścić, człowieku. O tej porze muszę nakarmić moje dzieci. - Jest was tu więcej? – zapytał zaskoczony Roguald. - Oczywiście. Jest nas tu równa setka. Żyjemy w pieczarze, która jest umiejscowiona pod tym jeziorem, o tym największym. Prawdę mówiąc, jestem tu, gdyż przepowiedziałem spotkanie z tobą, człowieku. Czekałem tu na ciebie. A teraz wybacz. – Powiedziawszy to, smok dał potężnego nura w największe z jezior, znikając w mgnieniu oka. Nagle, zupełnie niespodziewanie, Roguald usłyszał kroki, dudniące echem w całej jaskini. Stukanie ciężkich butów o śliskie kamienie korytarza. Ktoś się zbliżał. Świszczący oddech. Ten ktoś miał świszczący oddech.
IX Mężczyzna wyszedł zza rogu, stukając ciężkimi podeszwami swych skórzanych butów. Jego aparycja mówiła sama za siebie. Był to niewątpliwie Assasyn, członek bractwa doskonale wyszkolonych zabójców. Morderca bez najmniejszych skrupułów, dla którego jeden ludzki żywot mniej był bez znaczenia. Człowiek szedł wolno, zamiatając wulkaniczny pył swym długim płaszczem, charakterystycznym dla assasynów, nie ujawniającym choćby kawałka z jego niewątpliwie muskularnego ciała. Gdy stawiał kroki, sztylety obijały się o siebie, dając przedziwny koncert metalicznych pobrzdękiwań. Mężczyzna zbliżył się do Rogualda na odległość paru metrów, po czym stanął w miejscu. Począł mu się przypatrywać. Twarz zasłaniał obszerny kaptur, lecz Roguald zdołał mimo to zauważyć, iż assasyn nie ma jednego oka. Szklana proteza pobłyskiwała w świetle dawanym przez lawę niczym robak świętojański. -Wierz lub nie- zachrypiał assasyn- ale zostałem wynajęty przez króla, by cię ukatrupić. Załatwimy to szybko i będziemy mieć z głowy, co? Bo możemy zrobić to powoli. Tylko że wtedy będziesz mnie błagał, bym przyspieszył. Roguald zaklął parszywie. Najwyraźniej został rozpoznany na królewskim dworze. Najwyraźniej więzienie w Mellin rozesłało już listy gończe po całym świecie. Nie był wolnym człowiekiem. Był mordercą. Jego zniknięcie ze statku musiało zostać potraktowane niczym ucieczka z więzienia. Zastanawiało go jednak, skąd władze więzienia miały pewność, że przeżył katastrofę. Zdecydował się rozwiać swoje wątpliwości. -Skąd król wie o mojej obecności w Yurpis?- zapytał.- Statek którym płynąłem rozbił się, nikt nie przeżył katastrofy. Nikt oprócz mnie. Skąd zatem wiedzą, że żyję? -Nic nie wiem. Poza tym, nie przedłużajmy tego. Nie lubię rozmawiać ze swoją ofiarą. W ogóle nie bardzo lubię mówić. Złączył dłonie, strzelił palcami, po czym ręka popełzła mu w stronę sztyletów. Wyjął dwa, jeden złoty, pozakrzywiany, przyozdobiony hakami na ostrzu. Roguald tylko raz widział taki sztylet. Haki służyły to wydzierania wnętrzności. Broń tego typu robiła z jamy brzusznej zaatakowanego spaghetti. Drugi sztylet był prosty, przypominał bardziej kolec niż broń. Roguald wolał być dźgnięty tym drugim. Sam wyjął miecz, którym obdarował go łaskawie król Tenerius Trzeci. Na ostrzu wciąż jeszcze można było zobaczyć sadzę i resztki szlamu. Musiał mimo wszystko trafić jakiegoś Grobielca. Mężczyźni zaczęli krążyć wokół siebie, niczym wilki, czatujące na ofiarę, zacieśniając krąg. Obydwaj byli gotowi do ataku. I obydwaj byli znakomici we władaniu orężem. Assasyn przyspieszył kroku. Jego chód, niezwykle płynny i miękki, zamieniał się stopniowo w bieg. Mężyczna nie wytrzymał. Rzucił się na spotkanie z Rogualdem. Ten odskoczył błyskawicznie, wyprostował się i próbował ciąć od tyłu. Assasyn był szybszy. Schylił się, po czym potraktował Rogualda kopniakiem w kolano. Assasyn Garsarkanem zwany zaryczał z furią, po czym kopnął przeciwnika w twarz. Roguald runął okrakiem na mokrą skałę. Garsarkan uderzył jednocześnie obydwoma sztyletami. Został sparowany w ostatniej chwili. Roguald odzyskawszy siły wstał i odskoczył błyskawicznie do tyłu. Zaatakował z półobrotu, oburącz, wkładając w cios całą siłę. Nie trafił- Garsarkan był diablo szybki i przewidywał każdy następny ruch przeciwnika, zupełnie jakby czytał w jego myślach. -Dokonałeś wyboru- wycharczał. – Będziesz umierał powoli. W assasynie nie było już tej flegmy i stoickiego spokoju. Walka napełniła go furią, rządza mordu niemal promieniowała z jego mrocznego oblicza. Jego oddech przeistoczył się w budzące grozę powarkiwania. -Możesz jeszcze odejść- powiedział Roguald, również nabuzowany przez walkę. – Albo zostać tu na wieczność. Jako kupa kości. -Żarty się ciebie trzymają, łowco nagród! – ryknął Garsarkan, po czym rzucił się niczym szarżujący byk na Rogualda. Zaatakował sztyletami z obu stron, co było trudniejsze do sparowania. Roguald jednak odbił cios z taką mocą, że assasyna aż cofnęło i musiał uklęknąć, by nie upaść. Roguald wykorzystał okazję. Podszedł do zakapturzonego mężczyzny, chciał go kopnąć w głowę. Popełnił wielki błąd. Gdy tylko podszedł do Garsarkana, ten wyciągnął sztylet i błyskawicznym ruchem przeciął mu biodro, z którego natychmiastowo buchnął strumień krwi, plamiąc wilgotne skały. Roguald nie ustał. Przewrócił się na plecy. Targnął nim przeraźliwy ból. Zaryczał głucho. Wpił dłoń w przecięte udo, które zdążyło już zaczerwienić jego spodnie i kawałek kurtki. Garsarkan nie próżnował. Nachylił się nad konającym z bólu Rogualdem. Ściągnął kaptur, ujawniając swoją, o dziwo, bardzo młodzieńczą twarz bez jednego oka. -Powiedz w zaświatach- popatrzył Rogualdowi prosto w oczy i uśmiechnął się paskudnie- że zabił cię Garsarkan z Felody. To prawdziwy zaszczyt, być przez niego zabitym. A teraz umieramy!- powiedziawszy to, podniósł sztylet. Lecz nie zdążył się nawet zamachnąć, nim upadł obok Rogualda, zwijając się z bólu. Gigantyczny jaszczur koloru czerwieni miotał się z furią na środku jaskini, wydając z siebie jeżące włos na głowie odgłosy. Zamachnął się upazurzoną łapą na leżącego assasyna, odrywając mu spory kawał mięsa z twarzy. Po trzech zamachach z Garsarkana nie było co zbierać. -Uciekaj człowieku- w głowie Rogualda rozległ się znajomy głos. – To miejsce nie jest dla ciebie miłe. Uciekaj tam, gdzie cię nikt nie znajdzie. Wskazałem ci miejsce pobytu twej ukochanej. Nie radzę ci jednak zmierzać ku niej, ludzka istoto. Grozi ci nader wielkie niebezpieczeństwo. Ten świat jest pełen potworów, człowieku. Jednego z nich właśnie zabiłem.
X Marcelino de la Sanchez jak co wieczór parzył sobie uspokajające ziółka. Jak co wieczór w jego ciasnej chacie czuć było omdlewającą mieszaninę zapachów, do której on jednak był przyzwyczajony. Usłyszał pukanie w drzwi wejściowe. Jak nie co wieczór. Otworzył, a nim zdążył zobaczyć kto przyszedł do niego w odwiedziny, poczuł, że leży plackiem w sieni własnego domu, a jego własne gardło jest poderżnięte, i bucha z niego krew ciepłym, przyjemnym strumieniem. Nim umarł, usłyszał od przybysza dziwne zdanie. „ Świat pełen jest potworów.”
Ostatnio zmieniony 12.09.2009 @ 11:14:59 przez Andrej 23, łącznie zmieniany 1 raz
|