Pierwotnie miało to być opowiadanie na język polski - stąd też imie Dedal i Ikar. W najbliższym czasie zmienie je.
BTW. To moje pierwsze opowiadanie, prosze o wskazanie błędów, nawet tych drobnych.
Rozdział pierwszy – Wola Bogów.
I
Pewnego popołudnia Dedał zawezwał syna i tajemniczo wyszeptał:
-Postanowiłem opuścić wyspę Rexavia, razem z tobą, mój synu – rzekł spokojnie, ciągnąc każdą zgłoskę dokładnie.
-Czy to, aby, nie za śmiały zamiar, ojcze? Droga przez morze jest zablokowana, tak samo ląd, powietrze zaś jest dla nas niedostępne – powiedział, jakby lekceważąc Dedala, jego starego ojca, któremu już za pewne na starość miesza się w głowie.
-Jesteś tego pewien, Ikarze? Czy, aby, na pewno nie ma drogi do ucieczki? Ten świat skrywa w sobie wiele tajemnic…
- Tajemnic? Co masz na myśli? – spytał, nie dając opiekunowi dokończyć.
- Sekretów, legend. Czytając pewną księgę, natknąłem się ślad pewnej rzeczy, a właściwie ścieżki, która zaprowadzi nas do ziemi obiecanej.
- No i? Przecież to legenda, tak jak mówiłeś wcześniej, ojcze. Na nic nam się to nie przyda.
- Niewiadomo, synu. Może jest w tym ziarenko prawdy? Opowiem ci o tym wieczorem. Teraz masz obowiązki – uśmiechnął się, pokazując palcem grabie.
Dedal i Ikar, mieszkali w małym, drewnianym domku, około 3 stajania od miasta. Mieli swoje pole, na którym uprawiali warzywa i zboże. Jednak pracował tylko Ikar, jakoże był bardzo silny i pełen energii. Stary i schorowany Dedal zazwyczaj studiował legendy, kroniki i historie tego świata. Czytał też różne księgi poświęcone magii, sferom astralnym i innym, niezrozumiałych dla prostego człowieka, rzeczom. Przez to, był człowiekiem mądrym, poznał wiele tajników sztuk magicznych. Jednak to wciąż była teoria. Praktyki się bał. Nie miał żadnego maga do pomocy, a czary wypowiedziane przez osobę bez treningu, mogą skończyć się tragicznie dla niego i otoczenia.
- Racja- zgodził się, skinieniem głowy - Po pracy, idę do miasta, muszę coś załatwić. Do wieczora, ojcze – mam nadzieje, że ciekawa będzie ta Twoja legenda – uśmiechnął się szyderczo.
- Na pewno Cię zainteresuje. Do widzenia.
***
Ikar szedł szybkim krokiem w stronę placu głównego. Wszedł na targ, w którym jak zwykle panował chaos. Człowiek pchał się na człowieka, kupcy przekrzykiwali się nawzajem, chcąc sprzedać wszystko za w miarę dobrą cenę, wymienić się towarami, dokupić więcej przedmiotów do swojego składowiska lub po prostu wyzywając się od oszustów i kanalii. Przeciskał się przez tłum. W końcu udało mu się to, jednak pewien gnomi kupiec, nie dorastający mu do bioder, nie chciał się od niego odczepić.
- Panie, wielmożny Panie, kup Pan Zwierciadło Mahokema ! Jest magiczne, ktokolwiek na nie spojrzy, temu spełnią się marzenia ! – zaproponował, wyciągając z kieszeni pokryte wełnianą chustą, płaski przedmiot.
- O, przykro mi, już mam takie jedno w domu – rzekł, próbując go spławić.
- Nie szkodzi ! – nie dawał za wygraną gnom – Im więcej Pan ma tych zwierciadeł, tym większa szansa, że spełnią się marzenia Pana bliskich ! No, kupi Pan?
- Nie, dziękuje, nie potrzebuje.
- A tam, gada Pan ! Widzę, że w głębi duszy chce Pan to zwierciadło!
- Ech – westchnął zmęczony już tą rozmowa – No dobrze.
- Ha ! Wiedziałem. Nie będzie Pan żałował
- Nie wątpię - skłamał
– Ile się należy?
- 10 sztuk złota.
- Co?! Zmieniłem zdanie, nie chce go !
- Za późno – powiedział gnom z uśmieszkiem, dając mu nabyty przedmiot.
Zdenerwowany Ikar wyciągnął ze swojego mieszka, nie dziesięć, a pięć monet i rzucił je mocno w stronę kupca. Dwie trafiły go w czoło, jedna w szyję, a reszta poleciała gdzieś pod nogi ludzi z targu. Gnom pozbierał, to co spadło, po uderzeniu z jego ciałem i natychmiast rzucił się na kamienną powierzchnie targu, szukając reszty swojej zapłaty. Ikar zaś, schował zwierciadło do kieszeni.
Młodzieniec odszedł, wciąż gniewny, lecz teraz, ze zwycięskim uśmieszkiem na twarzy. Kierował się do ceglanego budynku, na którym wisiała drewniana tablica, z wyrytym obrazem księgi. Otworzył drzwi. Nie podszedł do lady, skręcił w prawo. Minął dwie półki załadowane różnymi książkami, zbliżył się do ściany. Zastukał trzy razy. Ściana okazała się drzwiami, otworzył je wysoki, umięśniony mężczyzna z blizną na piersi . Spojrzał na Ikara i sztywno powiedział:
- Gdzieżeś się szlajał? Czekają na ciebie ! Ruszaj się, szybko !
- Też się cieszę, że cię widzę, Marks - powiedział, uśmiechając się.
Marks burknął coś pod nosem.
Ikar wziął pochodnie ze ściany i powoli schodził w dół. Koniec schodów był ślepym zaułkiem. Pociągnął sznur zwisający ze stropu i kamienna ściana rozstąpiła się. Słychać było kibicowanie. Ruszył naprzód. Ten widok nie zdziwił go. Duże pomieszczenie, ściany z kamienia, można by powiedzieć, że to jaskinia. Na środku okrągły dół, a w nim dwoje ludzi, walczących ze sobą. Wokół nich cały tłum ludzi, wrzeszczących „Zabij go, zabij !”. Niewiadome było po czyjej są stronie. Chcieli zobaczyć, jak miecze odbijają się o siebie, chcieli słyszeć brzdęk stali. Chcieli wreszcie zobaczyć, jak miecz rozcina skórę, jak krew rozlewa się na podłoże. Chcieli zobaczyć jak umierającemu obracają się oczy.
Umierają – pomyślał młody bohater - umierają dla pieniędzy. Wiedzą, że kiedyś natkną się na lepszego, ale mimo to nie przestają. Głupota? Poświęcenie dla rodziny? Czy oni czują, to co… ja? Od kilku lat startuje w tych pieprzonych walkach ! Przelałem tyle krwi…I dla czego? Dla kilku złotych monet, dzięki którym, kupie jakieś inne, cholerne zwierciadło od gnomiego świra? Chciałbym, tak mocno chciałbym opuścić tą wyspę, skończyć z tym nonsensem, raz na zawsze !
W tym momencie, z kieszeni Ikara zaczęło pulsować ciepło. A wraz z nim, poczuł mrowienie na całym ciele. Skurcze objęły jego organizm, paraliż przeszył go od kości ogonowej, do karku. Chciał poruszyć nogą, nie mógł. Odmawiała mu posłuszeństwa, tak jak wszystkie kończyny. Tak jak nagle się zaczęło – nagle się skończyło. Westchnął głośno, poczuł ulgę.
- Ikar !
Usłyszał gruby głos, należący do Tymbera Shtrachsteela – organizatora walk. Był to młody krasnolud, z czarną brodą, sięgającą do piersi. Miał na sobie lekki, skórzany pancerz, przefarbowany na kolor granatowy. U boku, nosił tasak, średniej wielkości. Szedł szybkim krokiem w kierunku bohatera i po raz drugi, zawołał.
- Ejże, Ikar, co tak stoisz jak pień ?! Walkę masz za chwile, a ty nawet nie odziany w zbroje ! Szoruj do składowiska, rychlej !
- Komu w tym tygodniu mam poszerzyć uśmieszek ? – spytał, udając, jak zwykle, groźnego i bezlitosnego rzeźnika.
- Temu czarnemu z południa. Zwą go Marrtret Daruna Carun aep Mygth.
- Cholera jedna sobie imię wybrała. Brakuje w tym jeszcze jego potomków, wujostwa, kuzynostwa i innego dziadostwa ! – rzekł poirytowany. Udając chama, jak zwykle.
- Eee…?
- Tymber ! Ty żeś krasnolud, a krasnoludy niby mądrzejsze od ludzi, a nie wiesz o co mi chodzi?
- Nic ci do tego, co ja wiem, a czego nie. Oświeć mnie, wielmożny Panie i jeno powiedz o co chodzi – odpowiedział spokojnie, jednak w głębi duszy, chciałby w tej chwili użyć swojego tasaka.
- Dobra, dobra, więc tak: Marrtret to normalne imię, nadawane przez ojca i matkę. Drugie miejsce to imię matki, trzecie pradziadostwa, to aep, to jakiś łącznik, nie wiem. Ostatnie miejsce to imię ojca. – krasnolud kiwnął głową, dając znać, że rozumie – Tak więc, gościu się przedstawi i już znamy całe jego drzewo genealogiczne. A teraz idę do składowiska, bo ludzie się niecierpliwią – uśmiechnął się.
- Obyś mnie nie zawiódł na arenie, Ikarze. – powiedział wolno, ciągnąc każdą głoskę. Tak jakby ostrzegając go przed tym, co go czeka.
***
Ikar stanął na arenie. Opancerzony w stalową zbroje, koloru czerwieni i pomarańcza. Hełm ochraniał głowę i policzki przed zetknięciem się ze stalą. Widać było jedynie średniej wielkości usta, szpakowaty nos i oczy, koloru ciemnej zieleni. W oczach był – jak zawsze – strach. Strach przed tym, że tym razem, on może upaść na ziemie i czekać na ostateczny cios przeciwnika.
Serce podskoczyło mu do gardła. Słyszał jak Tymber wywołuje jego przeciwnika. Słyszał jak jego spiżowa zbroja cicho pobrzękiwała metalicznym echcem, obijając się o kwadratowe płyty tworzące zimną, kamienną posadzkę
- Panie i Panowie ! – głośno ogłaszał krasnolud – Oto walka, na którą czekaliście od bardzo dawna ! Nasz dotychczasowy mistrz – Ikar, stanie twarzą w twarz, z naszym nowym, obiecującym zawodnikiem ! Powitajcie go teraz, bo możliwe, że później nie będzie już okazji, he he he ! Marrtret Daruna Carun aep Mygth !
Człowiek z południa szybko wskoczył do dołu, na arenę. Był co najmniej o dwie głowy wyższy od Ikara. Miał na sobie lekką, żelazną zbroje. Cała praktycznie była brązowa. Hełmu nie posiadał. Na plecach nosił wielki młot. Skórę miał czarną, nie miał włosów na głowie. Miał groźne spojrzenie, która natychmiast sparaliżowałoby, niedoświadczonego wojaka. Jednak na mistrzu nielegalnych walk, nie robiło to żadnego wrażenia. Przyzwyczajony był do tego. Bardziej martwił się o budowę ciała swojego przeciwnika. Był o wiele wyższy i masywniejszy. Nie będzie łatwo go przewrócić ani kopnąć, tak, by stracił równowagę. Morrtret wyprostował się i spokojnie powiedział:
- Nie pójdzie ci ze mną łatwo, mikrusie – wyszczerzył zęby
- Okaże się, mamucie – odpowiedział Ikar, uśmiechając się głupio.
- Panowie – zaczął krasnoludzki organizator walk – zaczynajcie walkę !
- No to jedziemy – powiedział młody wojownik, wyciągając z pochwy, przy barku, swój jednoręczny sejmitar, zwany przez widzów Thunderem. Różnił się od zwykłego sejmitara tym, że obydwie jego strony były naostrzone. Zazwyczaj wystarczył jeden cios w odpowiednie miejsce, by przeciwnik trafił do lepszego świata. Rękojeść była nakryta skórą, przez co ręka nie ślizgała się po niej.
- Ha ha ! Tą wykałaczką chcesz mi zrobić krzywdę? – powiedział Morrtret, żywo się śmiejąc.
Wziął z pleców swój olbrzymi, stalowy młot. Był szeroki na co najmniej czterdzieści centymetrów, wysokości i długości – po dwadzieścia pięć. Stanął w rozkroku, na szerokość bioder. Trzymał młot obiema rękami.
Mierzyli się wzrokiem, chodzili dookoła areny. Obydwoje czekali, aż któraś ze stron zaatakuje.
- Kto pierwszy? Na pewno nie ja – powiedział „mamut”.
- Ja też nie – „mikrus” odrzekł, uśmiechając się.
Zaatakowali więc oboje równocześnie. Ikar myślał, że jego przeciwnik będzie powolny. Mylił się. Morrtret natychmiast po pierwszym kroku, uniósł młot i uderzył potężnie zza głowy. Mistrz odskoczył, ledwie unikając zmiażdżenia kości. Od razu kontratakował. Doskoczył do przeciwnika, zrobił piruet przy boku czarnoskórego, mierząc w szyję. Jednak nie udało się – syn Daruny i Mygtha schylił się natychmiast, uniósł młot i uderzył Ikara plecy. Ten przewrócił się natychmiast twarzą do ziemi.
- He he, i co teraz, potężny wojowniku? – zaśmiał się ironicznie młotnik – Czy tylko na tyle cię stać?
Młody wojak obrócił się, mimo bólu w plecach. Przeciwnik zamachnął się, chcąc wbić ciało Ikara w ziemię. Lecz wyturlał się w bok, w ostatniej chwili. Korzystając z okazji, podniósł się. Kopnął czarnoskórego w łokieć. Słychać było dźwięk odbijającej się stali od żelaza. Oraz dźwięk złamania kości. Morrtret zawył. Spojrzał pełen nienawiści na syna Dedala, wziął młot w jedną rękę i zaczął się obracać, korzystając z ciężkości broni.
- Błąd, proszę Pana, błąd – powiedział Ikar, korzystając z okazji, kiedy człowiek z południa był tyłem do niego. Zrobił fikołek po ziemi i wklęsłą częścią sejmitara przejechał młotnikowi po brzuchu. Nie ochroniła go zbroja. Człowiek, którego cała rodzina składała się z wojskowych, skurczył się. Wypuścił z rąk młot, który odbił się z hukiem o kamienną ścianę areny. Upadł na plecy. Szybko wokół niego pojawiła się kałuża krwi. Podniecony tłum krzyczał. Chcieli widowisko. Mimo, że krótkie, trzymało w napięciu. Tłum wrzeszczał.
Ikar westchnął. Schował Thundera do pochwy i podszedł do krańca areny.
- No, krasnoludzie, podaj mi rękę. Przez tego czarnucha bolą mnie plecy. – powiedział niezadowolony. Tym razem mówił jak najbardziej szczerze.
- Dobra robota – powiedział Tymber, wyciągając rękę – Choć od razu do biura, wypłacę ci należną kwotę.
Szli długim korytarzem. Pochodnie oświetlały im drogę. Przed nimi były małe drzwi, zrobione specjalnie dla krasnoluda.
- Słuchaj, wejdź i daj mi te monety. Ja się schylać nie mogę. Ile dzisiaj zarobiłem? – Spytał Ikar.
- Złotych pięćdziesiąt plus pięćset srebrzaków ode mnie – uśmiechnął się. Wszedł do biura, poczym wyszedł z dużym, zapchanym po brzegi mieszkiem.
- Dzięki. Teraz idę do domu, zmęczony jestem. Do następnego razu – rzekł z uśmieszkiem na ustach, podrzucając woreczkiem z monetami.
Ostatnio zmieniony 01.10.2004 @ 22:22:57 przez szczepek, łącznie zmieniany 1 raz
|