Czytelnicy każą, autor musi :) Enjoy ;)
O godzinie jedenastej piętnaście hebanowe drzwi prowadzące do Wszechkmiecego Gumna, które w przedrewolucyjnych czasach było Urzędem Rady Ministrów, otworzyły się majestatycznie i do sali zebrań, rozświetlony przez promienie słońca jak młody bóg i eskortowany przez dwóch kosynierów, wkroczył sołtyssimus. Wszyscy już na niego czekali – premier Podkański na honorowym miejscu łuskał ziarna słonecznika, marszałek Witaszek rozmawiał przez komórkę, wicepremier Beger robiła słodkie oczy do ministra transportu, Hołowczyca, a minister Poznański czytał nowy numer „Tygodnika Działkowca”. Tylko Andrzej Lepper siedział osowiały z boku. Nie była to rzecz zwyczajna dla wicepremiera, więc serce sołtyssimusa zasnuł niepokój, tym bardziej, że sytuacja zdążyła się już parę razy powtórzyć. Z przykrością jednak stwierdził, że nawał obowiązków nie pozwala mu osobiście zaopiekować się strapionym sercem jednego z poddanych, choćby tak zasłużonego. Kolektyw – czyli rząd, czyli naród – miał pierwszeństwo.
-Elito elit narodu mojego – zagaił, a słowa jego przecięły powietrze, wypełniając próżnię szczerozłotym blaskiem – jak przyjemną to powinnością jest witać się z wami w ten przezacny dzień! Sam Dadźbóg pewnikiem uczynił pogodę tak wspaniałą, a wasz zapał do pracy tak niezmąconym. Spocznijmy więc i rozpocznijmy owo spotkanie, tusząc, iż będzie równie owocne, co sympozja starożytnych. Do dzieła – zakończył gromko i podążył dostojnie w stronę specjalnie dla niego przygotowanego fotela z głowami buhajów na poręczach. Reszcie musiały wystarczyć zwykłe zydle, jedynie premier Podkański, siedzący naprzeciw sołtyssimusa, miał do dyspozycji normalny fotel.
-Więc... tak – po chwili ciszy szef rządu wydusił niemrawo – wdzięczni jesteśmy niezmiernie tobie, o jutrzenko świecąca nad polskim polem, za przyjście. Cieszymy się, że zaświeciłeś... że zajarzyłeś... że zajaśniałeś... yyy...
-Zalśniłeś – teatralnym szeptem podpowiedziała Renata Beger.
-Że zalśniłeś niczym gwiazda przewodnia nad naszym udręczonym narodem i poprowadziłeś go ku zjednoczeniu z ziemią, gdzie nasze przodki. O sprawiedliwy! O miłosierny! O nieskończony...
-Dobra, dobra, nieskończony to jest Światowid – krótko uciął sołtyssimus – Podobnież cieszę się z atencji, jaką mnie obdarzacie. Jednak rad bardziej byłbym z konkretów. Dlatego proponuję przejść z w większości niezasłużonych komplementów do właściwej części przemówienia. Nasz plan jest napięty.
-Oczywiście, Wielki Kombajnisto – premier wciągnął brzuch, uniósł się na fotelu, wziął plik kartek oprawiony w cielęcą skórę i zaczął czytać – Nie ulega wątpliwości, że rok miniony, dziesiąty rok Rewolucji, uczynił kolejny krok do przodu w zakresie pełnej implementacji ustroju ludowego oraz związania każdego Polaka z przynależną mu od wieków ziemią. Od czasu minionych dożynek liczba osób posiadających własne gospodarstwo rolne wzrosła o pięć procent i obecnie wynosi osiemdziesiąt trzy procent ogółu społeczeństwa. Co do pozostałych, w większości mieszkańców miast, których nie objął program agraryzacji ogródków działkowych i parków, planuje się, wykorzystując najnowsze osiągnięcia techniki, wdrożyć eksperymentalne z początku uprawy na dachach i ścianach budynków. Co do ziemi już uprawianej, odpowiednie resorty pracują nad wprowadzeniem nowych sposobów zwiększenia wydajności, opierając się na pracach niesłusznie zapomnianych akademików Miczurina i Łysenki. We wstępnej fazie przygotowawczej jest projekt utworzenia sztucznych wysp na Bałtyku i przeznaczenia ich wyłącznie pod uprawy, by zaspokoić niedobór towarów rolnych, ciągle się utrzymujący z nieznanych przyczyn. Co do możliwości dopuszczenia do powszechnej uprawy roślin modyfikowanych genetycznie, nieśmiało ośmielę się przypomnieć, że pisałem suplikę o szybsze rozpatrzenie kwestii zgodności tychże upraw z Prawem Peruna. Ale, o, Nadguślarzu – Podkański spuścił oczy – minęły już dwa lata i dalej nie otrzymałem odpowiedzi...
-Materia ta welonem strudzenia mgli mój umysł – powiedział sołtyssimus – Skomplikowane to sprawy i wielkiej eksperiencji wymagające. Nie trwóżcie się jednakowoż, ręczę bowiem, że gdy tylko moja myśl w porozumieniu z Bogami rozstrzygnięcia dokona, wolę mą jawnie jak najszybciej ogłoszę. Proszę kontynuować.
Oczy Andrzeja Leppera w tym momencie patrzyły gdzie indziej. Nie na premiera, który, trzymając się na resztkach zszarganych nerwów, przeszedł do polityki mieszkaniowej. Nie na sołtyssimusa, który słuchał z przymkniętymi oczami, pozwalając sobie na eksponowanie tatuaży na odsłoniętych przedramionach. Nawet nie na stojących w postawie zasadniczej kosynierów, jak mierzą się zaciekłym spojrzeniem z pilnującymi Podkańskiego, a ściślej mówiąc, jego teczki, witosami. Owszem, osobiści strażnicy sołtyssimusa uważali agentów Wojskowego Inkwizycyjnego Trybunału Obrony Sprawiedliwości za niższe istoty, podobnie jak sami witosi, całkiem zresztą zgodnie z prawdą, nie myśleli o funkcjonariuszach Wiejskiej Milicji Antykryzysowej inaczej, niż o upośledzonych umysłowo trepach, co czasem przeradzało się w widowiskowe konflikty. Ale oko wicepremiera nie śledziło tej możliwości, tylko skupiło się na ministrze transportu.
-Słuchaj, Krzysztof – Lepper szepnął do Hołowczyca – chcesz przeżyć przygodę, która zaprowadzi cię na najdalsze krańce egzystencji?
_________________ Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.
|