Wieża Błaznów

Dyskusje na tematy związane z Andrzejem Sapkowskim (i wiele innych)
Dzisiaj jest 29.03.2024 @ 17:17:49

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 11 ] 

Jak to oceniasz?
1 43%  43%  [ 3 ]
2 0%  0%  [ 0 ]
3 29%  29%  [ 2 ]
4 14%  14%  [ 1 ]
5 0%  0%  [ 0 ]
6 14%  14%  [ 1 ]
7 0%  0%  [ 0 ]
8 0%  0%  [ 0 ]
9 0%  0%  [ 0 ]
10 0%  0%  [ 0 ]
Liczba głosów : 7
Autor Wiadomość
 Tytuł: "Poświęcenie"
Post: 11.03.2005 @ 13:08:26 
Offline
Dziecko-niespodzianka

Rejestracja: 11.03.2005 @ 12:43:34
Posty: 3
Lokalizacja: Z daleka
Tutaj macie kolejna czesc.

Tratwa zrobiona przez rozbitków dopływała do Khorinis. Z całej załogi „Płaczącej rozpustnicy” przeżyło jedynie pięcioro ludzi. Wytrzymali na morzu pięć dni bez jedzenia, nie licząc dwóch ryb, które udało im się jakoś złowić. Byli spragnieni, głodni, śmierdzieli potem, moczem i słoną morską wodą. Pragnęli tylko dotrzeć do brzegu. Nie ważne jakiego. Byleby tylko czuć twardy grunt pod nogami. I oto po pięciu dniach dryfowania widzą nareszcie port. Miasto jest już blisko, strawa jest już blisko. I coś do picia.
– No panowie. Nareszcie jesteśmy – powiedział wstając jeden z nich. Prawdopodobnie kiedyś był wysokim, tęgim mężczyzną. Jednak pięć dni, które spędził wśród głodu i pragnienia zrobiły z niego jedynie karykaturę człowieka. Był strasznie chudy i zgarbiony. Z nabrzeża ktoś machał ręką. Z tratwy po chwili nadeszła odpowiedź. Wszystkich pięciu mężczyzn zaczęło używać rąk jako wioseł. Resztkiem sił chcieli przybliżyć trochę powrót do normalności.
Na nabrzeżu stał już tłum gapiów. Przybić do brzegu pomógł im mężczyzna w skórzanej zbroi, trochę wyższy od przeciętnego człowieka. Swoje czarne, długie włosy związał w kuca. Przy pasie przyczepiony miał rapier. Złapał linę rzuconą z tratwy i przywiązał do pala wystającego z morza. Każdemu z rozbitków podał rękę i pomógł zejść na ląd. Weszli na nabrzeże i natychmiast otoczyła ich grupka ludzi.
– Dajcie im wody – krzyknął ktoś z tłumu.
W tej samej chwili każdy z nich dostał bukłak pełen czystej wody. Pili bardzo szybko i nerwowo. Krztusili się i prawie połowę wylali.
– Nazywam się Halvor – powiedział mężczyzna w skórzance od którego śmierdziało rybami i glonami – Jestem miejscowym sprzedawcą ryb. Witajcie w Khorinis. Co się stało? Kim jesteście?
– Ja jestem Kurgan – przedstawił się ten, który odpowiedział mu machaniem na tratwie – Mieliśmy przeprowadzić zwiad w okolicach waszej wyspy. Rozkaz od samego króla. Kolejnym zadaniem tuż po zwiadzie miało być odebranie kolejnego transportu magicznej rudy. Wszystko szło gładko dopóki nie pojawił się sztorm. Przeszedł nasze oczekiwania. Nie byliśmy przygotowani na takie piekło. Nasz statek „Płacząca rozpustnica” poszedł na dno wraz z kapitanem. Nam pięciu jakimś cudem udało się przetrwać.
– Czy moglibyśmy prosić o coś do jedzenia? – zapytał nieśmiało najmniejszy z całej kompanii.
– Zamknij się Erlend! – skarcił młodego najgrubszy z ich piątki – Nie wypada tak od razu z butami na pokoje bez przedstawienia się.
– Ależ nie szkodzi – odparł Halvor – jadła u nas pod dostatkiem. Prawda Kardiff? – zwrócił się w stronę wysokiego, szczupłego mężczyzny o jasnych włosach ubranego w fartuch karczmarza i trzymającego w ręce miotłę.
– Nie, nie panie Halvor – kontynuował nieznajomy – u nas tak po prostu nie wypada. Przepraszam za mojego brata, ale to młode jeszcze i głupie…
– Znalazł się ten mądry – burknął Erlend pod nosem. Trudno było określić czy jest on młody czy też nie. Jego blond włosy opadały na oczy, więc co jakiś czas musiał je odgarniać. Ciało nie było tak imponujących rozmiarów jak jego brata, ale też nie należało do tych najgorszych.
– Nie wtrącaj się, kiedy mówię! Zwą mnie Hokurn – po tych słowach próbował wstać, ale z mizernym skutkiem, natychmiast powrócił do pozycji wyjściowej – mojego brata Elrenda już znacie, tak samo jak i Kurgana. Natomiast ta chudzinka to Kjorn, a ten obok niego zwie się Godar.
– My tu gadu-gadu, a panowie pewno głodni – powiedział wyłaniając się z tłumu Kardiff – zapraszam do mojej karczmy „Pod Kuternogą”, to tuż za moimi plecami. Znajdziecie tam wszystko, czego wam potrzeba, aby przywrócić utracony tłuszczyk.
Widząc, że niezbyt dobrze radzą sobie z chodzeniem Halvor natychmiast zareagował. Pomógł Kurganowi wstać i pójść do karczmy. Za jego przykładem poszło kilku gapiów.
Wszystkich pięciu siedziało przy stole razem z Kardiffem. Właściciel karczmy rozgonił ciekawski tłum mówiąc im, że stojąc w drzwiach spowodują tylko duchotę w pomieszczeniu. Pomruczeli coś i postękali, ale w końcu ustąpili. Wrócili do swoich zajęć.
– Zaciekawiło mnie, jakim cudem panowie tak dobrze znieśli trudy, jakie spotkały ich na morzu.
– To już nie pierwsza nasz wspólna podróż w takich warunkach – odpowiedział Kurgan, bardziej żywy i ruchliwy niż do tej pory.
– Interesuje mnie także, czym panowie zajmowali się na „Płaczącej rozpustnicy”, jeśli dobrze zapamiętałem nazwę i jeśli wolno spytać.
– Ależ naturalnie że wolno – powiedział natychmiast Kjorn, który do tej pory milczał – jednak najpierw chciałbym o coś zapytać.
– Pytajcie dowoli – rzekł Kardiff dolewając wina do kufla Korna.
– Czy wzięliście może z naszej tratwy kufer, który tam pozostał?
– Ależ naturalnie. Leży tam, koło drzwi. A cóż w nim jest, jeśli wolno spytać?
– Takie tam nasze rzeczy i trochę złota. Nic nadzwyczajnego.
– A dlaczego zamknięty jest na TAKĄ kłódkę?
– Jesteś za nadto dociekliwy gospodarzu – wtrącił Kurgan – to pytanie pozostawimy bez odpowiedzi.
– Wasza wola.
Jedli i pili chwilę w milczeniu, mlaskając przy tym niemiłosiernie.
– Wracając do twojego pytania – powiedział przerywając ciszę Kjorn – o nasze zajęcia na okręcie. To ja może powiem co nie co o każdym po kolei. Otóż już od dwóch lat jestem, a raczej byłem majtkiem na „Płaczącej rozpustnicy”. Kapitan chciał mnie awansować, ale ja odmówiłem twierdząc, że dobrze jest mi na moim stanowisku i nie zmienię go. Kurgan natomiast dołączył po chyba pól roku po mnie. Jego obowiązkiem było nadzorowanie załadunku i rozładunku towaru. Później, po następnych sześciu miesiącach, dołączyli Hokurn, jego brat Erlend oraz Godar. A zajmowali się oni tym co majtki umieją robić najbardziej. Sprzątali pokład.
– Zaskakujące jest to, że przeżyło pięciu majtków, a reszta załogi utonęła – rzekł Kardiff.
– Widocznie było to nam pisane – odpowiedział błyskawicznie Hokurn – szkoda tylko, że od razu podczas pierwszego takiego zdarzenia utknęliśmy na tej wyspie do momentu przypłynięcia statku. Dziwne to. Nie sądzisz gospodarzu?
– Tak. Bardzo dziwne.
– Przepraszam że pytam – wtrącił nieśmiało Erlend wyraźnie starając się zmienić temat – co to za gościu stoi przy wejściu?
– To jest mój porządkowy. Zwie się Moe. Poza tym, że skutecznie broni dostępu do karczmy przed niepożądanymi gośćmi, uczestniczy w każdej bijatyce, jaka ma miejsce w porcie.
– A czy straż miejska nie powinna zamknąć go za takie ekscesy?
– Straż nie przychodzi do portu.
– Dlaczego?
– Po pierwsze: zapewne boją się, że ktoś wbije im sztylet w plecy, a po drugie: Larius wydał rozporządzenie, w którym zabronił ingerować straży w życie mieszkańców portu.
– A kto to Larius? – zapytał Hokurn.
– To nasz gubernator. Teoretycznie sprawuje władzę w mieście. W praktyce jest już inaczej. Na samo słowo „strefa Meldora”, bo tak nazywają port strażnicy, chowa się pod stół.
– A kto to z kolei Meldor?
– Meldor stoi przy wejściu do portu. Jest pracownikiem Lehmara, naszego lichwiarza.
– A dlaczego Larius tak bardzo boi się Meldora?
– Mówią, że Meldor zakradł się do Lariusa i podstawił nóż do gardła, bo ten zabrał mu kiedyś cały majątek. Od tamtej pory żaden strażnik nie wszedł do portu. Ale nic panowie. Jedzcie póki ciepłe, a ja pójdę skombinować wam nocleg.
Wstał i wyszedł w pośpiechu po drodze szepcąc coś do Moe. Ten kiwnął tylko potwierdzająco i odszedł. Kiedy upewnili się, że Kardiff nie usłyszy ich, zaczęli rozmowę.
– Czy nie uważacie, że on zachowuje się jakoś dziwnie? – zaczął Kurgan.
– Wydaje ci się. Jesteś po prostu przewrażliwiony – odparł Godar.
– Możliwe. Jednak te pięć dni na morzu miało na mnie wpływ. Pomimo tego proszę was o zachowanie ostrożności w tym co mówicie i robicie.
– Nie panikuj. Wszystko będzie dobrze.
– Obyś się nie mylił Godar.

Meldor stał tam gdzie stoi zazwyczaj. Codziennie ogląda ten sam dom po drugiej stronie ulicy, ten sam kocioł obok niego przy którym pracuje jego żona, tą samą „Czerwoną Latarnię”. Do tego pali to samo zioło o tej samej porze. Na Innosa. Popadłem w rutynę – myślał sobie – przydałoby się jakoś to wszystko zmienić. Dopóki przypływały statki coś się działo.
– Szpicle – powiedział Moe, który stał obok niego już od dłuższego czasu – Kardiff mówił żebyś to zbadał.
– Nie ma sprawy – odpowiedział wypuszczając dymek.
Nareszcie coś się dzieje – pomyślał i z uśmiechem na ustach puścił kolejnego dymka.
– Może chcesz zapalić – zwrócił się do odchodzącego Moe.
– Nie, dzięki. Może innym razem.
– Ta, oczywiście. Zawsze tak mówisz.

Kardiff wrócił dosyć późno. Goście zdążyli już zjeść wszystko, co im podał, a także wypić beczułkę najlepszego wina.
– Dzisiejszej nocy macie panowie gdzie spać. Tuż obok mojej karczmy mieszka kartograf Brahim. Powiedział, że za chwilę idzie di latarni morskiej skonsultować się z Jackiem w sprawie najnowszych prac i nie będzie go przez cała noc, więc możecie zająć jego dom.
– Dzięki gospodarzu. Chłopaki zbieramy się. Erlend i Kjorn weźcie kufer.

Dom Brahima nie był imponujących rozmiarów, ale wystarczający dla nich pięciorga.
– Cholera tylko dwa łóżka.
– Zrobimy losowanie – zaproponował Kjorn.
– Ja odpadam, z chęcią prześpię się na podłodze – powiedział Hokurn.
– Pozostali grają? Tak? … Kto wylosuje najkrótszą słomkę śpi na łóżku. Godar zacznij… Przykro mi… Erlend teraz ty… No i masz łóżko… Trzymaj słomki, ja też nie zamierzam spać na podłodze.
– Tym razem zaczniemy od lewej… Kurgan… Może innym razem.
– Pójdę urządzić sobie spanie.
– Kjorn, twoja kolej… Materace są tam. Nie ma sensu dalej losować Godar.
– Erlend?
– Tak Kurgan?
– Mam nadzieję, że nie zgubiłeś swojego papierka.
– Nie, mam go w kieszeni.
– To dobrze. Pamiętaj, że jutro z samego rana masz wszystko załatwić.
– Oczywiście.
– Kjorn, gdzie położyliście kufer?
– Obok drzwi.
– Dobra. Wszyscy spać, czekają nas pracowite dnie.

Karczma była jak co wieczór zatłoczona. Gospodarz ledwo co nadążał z podawaniem trunków. Byli tutaj wszyscy, począwszy od byłych marynarzy, a skończywszy na zwykłych mieszkańcach i rybakach, którzy na żeglowaniu znali się tyle, co farmer na wojaczce, ale mówili, a raczej krzyczeli o tym najwięcej. W kącie przy stoliku siedziało jak zwykle trzech farmerów.
– I co tam Meldor? – Kardiff starał się jakoś przekrzyczeć ten tłum.
– Na razie nic. Wszyscy milczą…
– Gospodarzu piwa! Byle szybko! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Zaraz! – odkrzyknął Kardiff ocierając pot z czoła – mów dalej – zwrócił się do Meldora.
– Nie ma już o czym. Jak czegoś się dowiem to doniosę.
– Gospodarzu!!! – tym razem krzyczało dwóch farmerów – Piwa!!!
– Przecież idę ofermy!!! – krzyknął do nich Kardiff biorąc trzy kufle.
– Nie nazywaj nas ofermami – powiedział pierwszy o niebieskich oczach i zakrzywionym nosie, kiedy Kardiff zbliżył się do nich.
– Bo co?
– Bo to – drugi z farmerów z łysiejącą głową uderzył piąchą w nos gospodarza, ten upadł na podłogę chlapiąc dookoła krwią.
– Moe! Moe! – krzyczał upadając.
Wszyscy w karczmie ucichli. Nie trzeba było długo czekać. Po chwili farmer z krzywym nosem wił się na podłodze ze złamaną ręką obrzucając wszystkich obecnych przekleństwami, a drugiego Moe trzymał z rękoma powykręcanymi do tyłu. Jednak był jeszcze jeden. Ubrany w szary strój nie zwrócił niczyjej uwagi. Jego duże uszy nadawały mu śmieszny wygląd. Chwycił najbliższe krzesło i roztrzaskał je na plecach porządkowego, tłum zawył. W tej samej chwili Moe odrzucił trzymanego farmera na ścianę i zaatakował swojego napastnika. Uszaty nie chciał się łatwo poddać. Zablokował zmierzającą w jego stronę piąstkę, ale siła uderzenia była zbyt duża, uderzył plecami w ścianę i osunął się na podłogę. Moe podszedł do niego i wymierzył dwa siarczyste ciosy prosto w nos. Krew zachlapała podłogę. Farmer wyczołgał się z lokalu grożąc ochroniarzowi. Na pożegnanie dostał jeszcze kopa w dupę. Moe rozglądnął się po karczmie. Tłum cofnął się pod ścianę. Nigdzie nie było już widać wieśniaków.
– Wszystko w porządku Kardiff?
– Tak. Złamany nos to nic strasznego. Poboli dzień i przejdzie. Moe?
– Tak?
– Nigdy nie wpuszczaj tutaj farmerów. Chociażby nie wiem co. Zrozumiałeś?
– Tak szefie.

– Hej gdzie się wszyscy podziali? – Erlend z trudem wydobył z siebie słowa. Gardło piekło niemiłosiernie. To pewnie przez tą słoną, morską wodę – pomyślał. Próbował wstać. Z mizernym skutkiem. Musiał powrócić do punktu wyjścia, bo inaczej przewróciłby się na piec. Rozejrzał się po izbie.
– To dziwne – powiedział do siebie – zabrali wszystko oprócz moich ubrań. Nie zostawili żadnego listu, żadnych monet. Jak tylko dojdę do siebie, spróbuję ich poszukać. Na początek ubiorę się.
Po wielu próbach w końcu był gotowy do wyjścia. Podszedł do drzwi i cofnął się lekko.
– Na Innosa. Jak tu śmierdzi rybami. Przecież tu nie da się żyć. Ale nic. Muszę w końcu kiedyś wyjść.
Otworzył drzwi. Słońce było już wysoko na niebie. Zbliżało się południe. Za dnia port wyglądał jeszcze gorzej niż wieczorem. Na nabrzeżu pełno było porozwalanych resztek zwierząt morskich, a także paskudnych glonów. Zbielone przez słońce i leżące kilka tygodni wydawały straszny fetor. Domy znajdujące się w tej części miasta nie były zbudowane poprawnie, lecz były prowizorycznie zbitymi z desek chatami, których budowy podjęli się amatorzy. W ścianach widniały duże szpary, a dachy były niekompletne. Jedynym budynkiem zbudowanym dość dobrze była karczma. Erlend wychylił się z zaułka, w którym umieszczony był dom Brahima i nie wierzył w to co widział. Wzdłuż nabrzeża stali strażnicy miejscy tworząc ścieżkę po której szli ludzie ubrani w kupieckie stroje i niosący skrzynie. Tworzyli barwny korowód ciągnący się aż do skał na zachodzie miasta. Erlend podszedł bliżej. Skąd oni się wzięli? Co jest w tych skrzyniach? – w głowie rodziły się pytania jak grzyby po deszczu. Usiadł na pustych beczkach po winie opartych o gospodę Kardiffa. Podszedł do niego Moe.
– Te, blondyna.
– Czego? – warknął Erlend wyraźnie niezadowolony słowami jakie zostały użyte w stosunku do jego osoby.
– Kardiff cie woła. Chyba coś ma dla ciebie.
Erlend wstał i udał się do karczmy. Przy wejściu zobaczył, że na podłodze rozmazana była spora kałuża krwi, a w dalszej części błyszczała jeszcze jedna w blasku słońca wdzierającego się do środka przez niewielką szparę w ścianie. Ktoś próbował zetrzeć tą przy drzwiach, ale z mizernym skutkiem.
– Zaczekaj tutaj – powiedział Moe.
Gospodarz siedział na krześle przy ladzie. Obok niego stał niski, stary, łysiejący mężczyzna ubrany w fartuch alchemika. Majstrował coś przy twarzy Kardiffa.
– Aaaa!!! Co ty ^cenzura^ Ignaz robisz do cholery??!! Miałeś mi pomóc, a nie dobijać – usłyszał alchemik.
– Ból będzie chwilowy. Po minucie o wszystkim zapomnisz – odpowiedział ze spokojem starzec.
– Do tego czasu wyzionę duch. Aaaa!!! – Kardiff rzucił stojącym nieopodal kuflem w ścianę.
– Przepraszam, że przeszkadzam – wtrącił Moe.
– Czego? – zapytał Kardiff wykrzywiając usta w grymasie bólu.
– Przyprowadziłem blondyne – powiedział z uśmiechem Moe.
– Dawaj go tutaj. Aaaa!!! ^cenzura^!!! Ale to boli!!! – rozległ się ponownie krzyk.
Erlend podszedł bliżej i zaśmiał się, kiedy zobaczył twarz Kardiffa. Na miejscu nosa znajdowało się coś na kształt czerwono-śliwkowego owala. Owal tak wielki jakiego Erlend w życiu jeszcze nie widział. Widok był niezwykle wesoły. Jednak współczucie było jak najbardziej wskazane, naprawdę musiało boleć.
– Z czego się śmiejesz do cholery! – ryknął do niego Kardiff.
– Co to takiego na środku twojej twarzy? – zapytał Erlend nie bacząc na ton karczmarza.
– Nawet nie pytaj bo ci przyłożę!
– Twój porządkowy powiedział, że coś dla mnie masz – zapytał, starając się powstrzymać śmiech.
– Tak. Mam list od twoich kumpli. Trzymaj go. A tak przy okazji. Znasz się może trochę na leczeniu?
– Chodzi ci czy mógłbym coś poradzić na twój nos? – spytał Erlend.
– No – odpowiedział Kardiff.
– Studiowałem kiedyś medycynę. Mój mistrz udzielił mi pewnej rady. Otóż powiedział żebym zawsze nosił coś od bólu. Mam przy sobie pewien proszek – młodzieniec wyciągnął woreczek, który miał przyczepiony na sznureczku na szyi – jednak nie każdy człowiek może go zażywać. Lek działa na dwie strony. Jak to bywa w życiu coś za coś – kontynuował po chwili – ból ustąpi natychmiast, ale jednocześnie wystąpią skutki uboczne. Jeśli jednak organizm jest dostatecznie silny, to powinien obronić się przed działaniami niepożądanymi.
– Nie ^cenzura^ głupot, tylko dawaj. – Kardiff sięgnął po woreczek – Jak się to używa?
– Nie chcesz poznać skutków ubocznych? – Erlend próbował wyrwać mu swoją własność, ale gospodarz odepchnął jego rękę.
– Gówno mnie obchodzą – krzyknął Kardiff – Powiedz co z tym zrobić.
– Wciągnij niewielką ilość przez nos.
Karczmarz nie zwlekając ani chwili wysypał niewielką ilość zawartości z woreczka na dłoń i wykrzywiając głowę starał się wciągnąć lekarstwo. Byle tylko ból minął – myślał. Około minuty nie działo się nic. Kardiff siedział na krześle wpatrzony w podłogę, sapał przy tym głośno. Alchemik przyglądał się mu z bliska, mamrocząc coś do siebie. Erlend rozglądał się po karczmie. Podziwiał niezwykłą kolekcję pajęczyn pod sufitem oraz startą miotłę, która pomimo swojego wieku nadal była używana. Nagle Kardiff poruszył się. Wyprostował się na krześle, po czym ponownie na nim oklapł. Ignaz cofnął się i oparł o stół. Znowu cisza. Alchemik obszedł stół dookoła i podszedł do Erlenda.
– Coś ty mu podał młodzieńcze? – zapytał
– Mieszaninę rdestu polnego, orkowego ziela, ferty popularnej i pogłoska górskiego – odpowiedział zapytany.
– Dlaczego teraz leży na krześle bez życia? – padło kolejne pytanie.
– Jego organizm walczy z lekiem.
– W jaki sposób?
– Tak jak wcześniej wspomniałem jeżeli organizm jest dostatecznie silny to powinno to znieść działanie niepożądane leku, a jeżeli nie to będzie musiał się oczyścić.
– Znaczy się sraczka?
– Tak – skończył mówić i popatrzył się na starego alchemika którego oczy lekko powiększyły się. Najwidoczniej bał się tego co usłyszał.
Ignaz nie pytał o nic więcej. W pośpiechu pozbierał swoje rzeczy porozwalane po ladzie. Włożył je do skórzanej torby, którą przerzucił przez ramię.
– Ja idę stąd i tobie też to radzę. Nie chciałbyś widzieć Kardiffa kiedy sraczka minie.
– Dzięki za radę Ignaz, ale zostanę jeszcze chwilę.
– Jak sobie chcesz. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
Alchemik poprawił torbę na ramieniu i wyszedł z karczmy pospiesznym krokiem nie oglądając się za siebie. Erlend został sam na sam z rozciągniętym na krześle Kardiffem. Ponownie porozglądał się po suficie podziwiając pajęczyny. Ten widok przypominał mu karczmę w jego rodzinnej miejscowości. Gospodarz był równie leniwy co ten tutaj. Przesiadywał tam dosyć często w czasach wczesnych lat młodzieńczych, więc widział że jedyne co on potrafił zrobić to wyklinanie do klientów i łapanie dziewczyn za tyłki. Chwilę zamyślenia przerwał Kardiff. Po dwóch nieudanych próbach wstania z krzesła dał sobie z tym spokój.
– Nareszcie… ból… minął… – z trudem wypowiadał słowa w kierunku Erlenda – dziękuję ci.
– Nie ma sprawy – odpowiedział uprzejmie.
– Jestem twoim dłużnikiem. Czy mógłbym jakoś pomóc?
– W zasadzie to nic nie chcę. Chociaż…może mógłbyś odpowiedzieć na kilka pytań?
– Jeśli dam radę to oczywiście – zgodził się Kardiff.
Erlend przysunął sobie krzesło. Po ułożeniu tyłka odpowiednio wygodnie zaczął zadawać pytania.
– Chcę się tylko spytać o dwie rzeczy. Pierwsza: co to za ludzie chodzą po porcie i noszą jakieś skrzynie w asyście straży miejskiej, a druga: gdzie znajdę kogoś ze straży, chodzi mi o kogoś takiego co dużo może – starając się jak najprościej ułożyć pytania Erlend dopierał słowa dosyć długo.
– No więc… – Kardiff nie spieszył się z odpowiedzią, wciąż jeszcze miał w pamięci pięść lecącą w jego stronę wczorajszej nocy – ci ludzie to kupcy z wysp południowych. Przypłynęli pohandlować. Zapłacą różnymi wyrobami z manufaktury tkackiej. Dywany oraz ciuchy z południa są lepsze niż gdziekolwiek indziej. W zamian wezmą trochę owiec, bowiem u nich jest wszędzie tylko piasek i piasek – mówiąc na jego twarzy rozpostarł się lekki uśmiech który po chwili zniknął – a nigdzie nie ma takich dobrych owiec jak w Khorinis. Tutejsza trawa jest najlepsza w całej Myrtanie…
– Dobra, wystarczy tego wychwalania – przerwał mu młodzieniec – gdzie mogę znaleźć jakiegoś wpływowego człowieka ze straży?
– Wpływowego mówisz? – retorycznie zapytał Kardiff – To zależy co chcesz od niego? – tym razem pytanie nie było retoryczne.
– Chcę się do nich przyłączyć.
– W takim wypadku najlepiej byłoby udać się do Lariusa, ale on nie ma o niczym pojęcia. Lepiej jeśli pójdziesz do Wulfgara. On powinien ci pomóc.
– A gdzie znajdę tego Wulfgara?
– Na ogół przesiaduje w koszarach – przerwał na chwilę. Podszedł do lady, wyjął spod niej kufel – napijesz się wina? – zapytał.
– Nie, dzięki – padła szybko odpowiedź.
– Jak sobie chcesz – nalał pełen kufel i pociągnął łyk – Ty chyba nie wiesz jak dojść do koszar? – zwrócił się do Erlenda
– No raczej nie.
– No więc słuchaj uważnie bo powtarzać nie będę – kolejny łyk wina – wyjdziesz z karczmy i pójdziesz w prawo. Kieruj się słuchem. Nasłuchiwać masz budowy, Garvell, miejscowy świr buduje kolejną szopę. Po minięciu tego wariatkowa powinieneś zobaczyć kamienną ścieżkę do góry – przerwał sobie na ostatni łyk – jak się na nią wespniesz powinieneś po prawej zobaczyć koszary. Pozostaje już tylko znaleźć wejście do środka, ale z tym nie powinieneś mieć problemu – skończył i nalał sobie kolejny kufel.
Erlend wstał z krzesła i odstawił je na miejsce.
– Dzięki Kardiff – zwrócił się do gospodarza.
– Nie ma za co. To ja jestem wielce wdzięczny. Pamiętaj, że moja tawerna zawsze stoi dla ciebie otworem.
Erlend zbliżał się do wyjścia, gdy powiedział jeszcze – Nie pij tyle wina bo zmieszane z fertą popularną może dać nieprzewidywalne skutki. Wyszedł na zewnątrz w oślepiającym blasku słońca. Moe gdzieś zniknął zostawiając karczmę bez ochrony. Po kupcach i straży nie było już śladu. Obejrzał się myśląc, że zobaczy Kardiffa sprzątającego krew z podłogi. Tak się jednak nie stało. Prawdopodobnie dalej pił wino. Miłą niespodziankę sobie zrobi po tym alkoholu – pomyślał młodzieniec – zamiast sraczki czekają go wymioty. Sam nie wiem co lepsze, mówiłem mu żeby nie pił tego wina. Nie myśląc już o szynkarzu wszedł na nabrzeże. Zgodnie ze wskazówkami skręcił w prawo. Przeszedł koło domu Brahima. Najwyraźniej właściciel wrócił już z latarni, bo dało się słyszeć wewnątrz przekleństwa i hałas związany z przesuwaniem łóżek. Nie miał zamiaru spotkać się teraz z Brahimem toteż jak najszybciej przeszedł dalej. Nasłuchiwał teraz odgłosów budowy, jednak jedynym dźwiękiem jaki dochodził do jego uszu były mewy zataczające szerokie kręgi w powietrzu nad łodziami rybackimi. Przystanął nasłuchując. Cisza. Podszedł kilka kroków i dalej nic. Postanowił jednak, że pójdzie dalej. Najwyżej później wróci. Przeszedł kilka kroków. Buty uderzały z łoskotem o kamienne nabrzeże. Spojrzał na morze. Żadnych łodzi rybackich. Tylko zniechęcone mewy wyczekiwaniem na jakąś porzuconą rybę odlatywały na polowanie. Znowu stanął nasłuchując. Pojedyncze uderzenie młotkiem. Za chwilę piła wgryzała się w drewno z dziką furią. Ktoś coś budował tuż za przystanią w której spoczywała nieskończona łódź rybacka. Udał się w tamtym kierunku. Spodziewał się zobaczyć ogromnego placu z mnóstwem porozrzucanych w nieładzie desek i tłumu robotników którym przewodził śmiesznie ubrany człowiek. To co zobaczył zdziwiło go bardzo. Wyłonił się zza przystani. Początkowo widział stos desek, ale poukładanych ładnie na jednej kupie. Jednak dalej było zupełnie inaczej. Przy budowie pracowało dwóch mężczyzn. Jeden stukał młotkiem w myśl zasady: im więcej postukam tym lepszy efekt wywrę na chlebodawcy. Drugi z pracowników piłował deski szybciej niż wzrok mógł nadążyć. Był jeszcze jeden mężczyzna, ale on nie był w ubraniu robotnika. Wręcz przeciwnie. Zamiast brudnego i poplamionego stroju miał na sobie ozdobne, bogato zdobione, jasno kolorowe ubranie. Zdecydowanie nie należał do klasy robotniczej. Możliwe, że był nadzorcą, albo finansował całe to przedsięwzięcie. Czarne włosy krótko obcięte były starannie przyczesane. Wydawał się na człowieka porządnego. Jednak kiedy się odwrócił wszelkie nadzieje zniknęły. Popijał właśnie alkohol z butelki. Prawdopodobnie pochodziła z karczmy Kardiffa. W rogu budowy spoczywało jeszcze jakieś dziesięć podobnych butelek. Erlend nie myślał nawet o tym aby przystanąć i przyciąć sobie rozmowę. Pamiętał, że Kardiff mówił o nim świr, a o tej całej budowie wariatkowo. Ominął ich szerokim łukiem i wspiął się po kamiennej ścieżce. Wszedł na malutką polanę otoczoną z lewej murem, a z prawej dachami domów dzielnicy portowej. Na wprost niego znajdowały się schody prowadzące do koszar. Widział już sam budynek. Wystarczyło tylko obejść go od strony miasta. Tuż obok niego w rzędzie stały armaty zwrócone w stronę morza. Czekały na jakąś bitwę. Jednak nigdy nie miały zaszczytu posłać na dno żadnego statku i chyba nigdy tego nie zrobią. Dawno już zardzewiały, a miasto nie kwapiło się żeby je naoliwić i nasmarować. Pozostawili je na pastwę deszczu i rdzy. Erlend przystanął, skierował się w stronę drzewa rosnącego nieopodal. Usiadł na trawie opierając się o pień. Słońce świeciło dzisiaj niezwykle silnie i potrzebował chwilę przerwy. Poza tym chciał przeczytać list, który wręczył mu Kardiff. Siedział chwilę wpatrując się w morze. Słońce odbijało się od niego tworząc dziwne kształty. Gdzieś w oddali usłyszał wrzask mewy, a tuż nad jego głową jakiś inny ptaszek zaśpiewał wesoło.
– Siedzę na miękkiej trawie, oparty o drzewo, nad moją głową śpiewa ptaszek, a dookoła kwitną kwiaty. Do tego mam wspaniały widok na morze. Normalna kurde idylla – powiedział do siebie.
Włożył rękę do kieszeni i ku własnemu zdziwieniu dłoń zacisnęła się na czymś co przypominało sakiewkę.
– Nie przypominam sobie żebym miał jakieś złoto – powiedział znowu do siebie i opróżnił kieszeń.
Malutka sakiewka wypadła z kieszeni i zagłębiła się w zielonych źdźbłach trawy. Podniósł ją energicznym ruchem. Usłyszał brzdęk monet. Rozwiązał sznureczek i wysypał całą zawartość na trawę. W środku było kilka złotych monet i malutka karteczka. Chwycił ją i przeczytał.

Masz tu trochę monet na takie swoje wydatki. Idź do Kardiffa. Da ci list. Hokurn.

– Jednak nie jest z niego taki zły brat.
Przeliczył monety. Nie było ich zbyt wiele, ale powinny wystarczyć. Wsunął rękę głębiej do kieszeni i wyciągnął list. Był on schowany w zapieczętowanej kopercie. Wosk nie był naruszony, nie było też widać ponownego pieczętowania. Otworzył go. Od razu rozpoznał charakter pisma Kurgana. Zaczął czytać.

Mam nadzieję, że pieczęć nie była zerwana. Kardiff wydawał się zadowolony zapłatą za utrzymanie go nienaruszonym. Jeśli moje pieniądze poszły w błoto powiesz mi o tym, a wtedy nie będę się patrzył na to czy nam pomógł tylko powieszę za jaja na najbliższym drzewie. Wybacz, że nie powiedzieliśmy ci o naszym pomyśle, ale zrodził się on w nocy w mojej głowie, a rano nie było czasu na wyjaśnienia, stąd ten list. Teraz pokrótce wyjaśnię cel naszej podróży. Szukamy jakiegoś miejsca żeby obserwować wejście do doliny. Najlepiej jakiegoś domku lub wieży na wzgórzu. Sprzęt który dostarczył nam Herlit będzie miał możliwość zostać sprawdzonym w terenie. Jak tylko coś znajdziemy ktoś z nas przyjdzie do miasta i powie wszystko po kolei. Tymczasem musisz poradzić sobie sam. Pieniądze od nas powinny wystarczyć na jedzenie i coś do picia. Pamiętaj, że masz coś do zrobienia. Nie zapomnij o tym.

Erlend oderwał na chwilę wzrok od listu. Spojrzał daleko w morze. Nie był przyzwyczajony do czytania, toteż oczy zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Porozglądał się po horyzoncie i wrócił do czytania.

Spróbuj skupić się na swoim zadaniu i nie myśleć o niczym innym. Postaram się wysłać kogoś do ciebie jak najszybciej. Pamiętaj, że od ciebie wiele zależy. I jeszcze jedno. Postaraj się nie wpakować w kłopoty.
Kurgan

Wsunął list z powrotem do koperty i włożył do kieszeni. Rozrzucone monety pozbierał do sakiewki którą przywiązał sobie do szyi. Sięgnął ręką do drugiej kieszeni i upewniwszy się, że jest tam papier powoli wstał. Rzucił ostatnie spojrzenie na morze i ruszył w stronę schodów prowadzących do koszar. Kamienne schody umieszczone były równolegle do murów okalających koszary. Były strome i niewątpliwie trudne do zdobycia gdyby przyszły bronić miasta przed najeźdźcą. Jednak utrudniały straży chodzenie na polanę. Erlend z wielkim wysiłkiem wszedł na ich szczyt. Znajdował się już koło koszar. Słyszał czyjś donośny głos wydający polecenia. Pomyślał, że to pewnie Wulfgar. Szedł wzdłuż murów pragnąc jak najszybciej porozmawiać z dowódcą straży. Mijał na swojej drodze stosy drewna poukładane równo pod murem, zabite beczki jak i otwarte pełne starej zardzewiałej broni. Zbliżał się do końca muru. Tuż za nim znajdowało się miasto. Serce zaczęło bić mocniej. Wiele słyszał o tym mieście, jednak nigdy nie widział. Zastanawiał się co jest w nim tak fascynującego, że każdy kto zobaczył je choć raz pragnął tam wrócić. Z daleka już słyszał rozmowy mieszkańców. Podszedł do muru, oparł się o niego i spoglądał na miasto. Tuż przed nim na podeście szubienicy stał herold i ogłaszał wieści mieszkańcom miasta. Jego czerwony strój odbijał słońce. Nieopodal znajdowały się dwa stragany kupieckie. Przy jednym z nich kobieta ubrana w charakterystyczny dla mieszkańców klasy średniej zielony strój targowała się z kupcem, także kobietą, o jabłka. Przy drugim straganie stali sami mężczyźni. Nic dziwnego. Kupiec sprzedawał tam piwo. Beczułki ułożył na kamieniu w cieniu drzewa, tak że promienie słoneczne nie miały do nich dostępu, dzięki czemu piwo pozostawało zimne. Grupkę mężczyzn stanowili prawie sami robotnicy, którzy przepijali swoje ciężko zarobione pieniądze. Tylko dwóch wyróżniało się spośród pozostałych. Ich stroje nie były szare, bądź brązowe, lecz podobne do nadzorcy budowy w porcie. Bogato zdobione, w najmodniejszych kolorach. Stanowili zapewne najwyższą klasę w mieście. Mimo takiej różnicy śmiali się razem z tymi biedniejszymi, a oni korzystali z tego – mieli przynajmniej sponsora. Wtedy wśród tłumu Erlend zobaczył znaną twarz. Przedzierał się przez tłum odpychając wszystkich łokciami. Ludzie zajęci swoimi codziennymi sprawami nie zwracali na niego zbyt dużej uwagi. Niektórzy rzucili w jego stronę kilka przekleństw. Kupcy próbowali zachęcić go do kupna, ale on dalej trwał w swojej wędrówce. Erlend schował się za murem nie chcąc być przez niego zauważonym. Nie chciał rozmawiać z Moe, a to z pewnością byłoby nieuniknione gdyby ten dostrzegł go. Coś mu mówiło, że nie był on tylko porządkowym w karczmie Kardiffa, a i sam gospodarz był dosyć dziwny. Zdawało się, że jego zachowanie jest dwuznaczne. Siedział oparty o mur przez dłuższą chwilę. Czekał, aż Moe pójdzie. Nie mając nic ciekawszego do roboty obserwował chmury. Zajęcie znudziło się szybciej niż mógł przypuszczać. Wyjrzał na ulicę. Nie zobaczył już Moe. Ulica nie była tak zatłoczona jak przed chwilą. Grupka mężczyzn stojąca do tej pory przed straganem z piwem szła w głąb miasta śpiewając najgłośniej jak umieli. Kobietę robiącą zakupy zastąpiła inna. Spojrzał na drugą stronę ulicy. Zobaczył rozłożone dywany. Na nich spoczywały gotowe do użycia fajki wodne. Całości pilnował wysoki mężczyzna w czerwonym stroju. Mocno opalona twarz świadczyła o tym, że mężczyzna pochodził z wysp południowych. Spoglądał na kupca sprzedającego piwo. Zapewne dziwił się, że ludzie wolą pić alkohol niż spocząć na wygodnych dywanach i zaciągnąć się świeżą porcją tytoniu. Erlend wstał i otrzepał ubranie z kurzu. Nie zwlekając ani chwili dłużej szedł dalej. Dotarł do końca muru. Z prawej były schody prowadzące do miasta. Równie strome co poprzednie. Skręcił w lewo. Przeszedł przez tunel który tworzyła część budynku koszar. Wzdłuż ścian poukładane były tak jak wcześniej beczułki z zardzewiałą bronią. Erlend wszedł na niewielki dziedziniec wyłożony jasnoszarymi kamiennymi kostkami. Na środku czterech mężczyzn w czerwono-białych sięgających kolan kubrakach ćwiczyło między sobą walkę mieczem. Buty sięgające do połowy piszczela wykonane były ze skóry wilka. Kubraki przepasane były srebrno-czarnymi pasami. Na piersi widoczny był herb – biały smok na czerwonym tle. W rękach trzymali proste, żelazne, długie miecze. Atakowali się nawzajem próbując stworzyć realia prawdziwej walki. Niski budynek koszar doskonale nadawał się do obrony. Wąskie i małe przejście mogło skutecznie powstrzymywać agresorów. Chociaż z drugiej strony dosyć łatwo można było wspiąć się na dach skąd atak byłby o wiele prostszy. Poza czterema strażnikami na placu nie było nikogo. Erlend rozejrzał się dokładnie sprawdzając czy nikt nie stoi przy ścianie. Nie znalazł nikogo więcej. Strażnicy zobaczyli przybysza i przerwali ćwiczenia. Dwóch schowało miecze do pochwy. Najwyższy z nich, łysy, dobrze zbudowany mężczyzna o wzroku zabójcy podszedł ciągle trzymając miecz w ręce. Był większy od Erlenda o głowę.
– Zgubiłeś się młodzianie? – zapytał się i zaśmiał, jego koledzy zrobili to samo.
– Gdzie znajdę Wulfgara? – spytał Erlend ignorując całkowicie ich śmiechy.
– A czego chcesz od niego? – łysy strażnik przestał się śmiać, schował miecz do pochwy i patrzył teraz wyprostowany z góry na przybysza.
– Nie twój zakichany interes.
Mężczyzna pochylił się do młodzieńca tak, że ich oczy znalazły się w jednym poziomie.
– Uważaj, bo przytnę ten twój niewyparzony język – rzucił natychmiast strażnik.
– Tylko spróbuj – Przybysz nie dawał za wygraną.
Strażnik chwycił otwartą dłonią twarz Erlenda. Popchnął go gwałtownie w tył. Młodzieniec padł i wylądował na plecach. Łysy mężczyzna odwrócił się do swoich kolegów i wyszczerzył zęby. Nagle poczuł silny cios na lewym policzku zadany pięścią. Impulsywnie przyłożył do niego dłonie i spojrzał na miejsce gdzie leżał przed chwilą młodzieniec. Nie zobaczył go już tam. Poczuł jak ktoś kopnął go w kostkę u prawej nogi. Schylił się żeby dotknąć zranionego miejsca. Wtedy zobaczył zmierzające w kierunku jego twarzy kolano. Nie miał czasu zrobić uniku. Trafiło dokładnie w środek nosa łamiąc go. Strażnika odrzuciło do tyłu. Upadł na jednego ze swoich kolegów. Podbródek miał we krwi, która kapała już na herb na jego piersi. Pozostałych dwóch strażników wyciągnęło wcześniej schowane miecze. Chcieli już biec do młodzieńca, ale powstrzymał ich ochrypły, gruby głos gdzieś zza pleców przybysza.
– Stać!
Erlend odwrócił głowę. Zobaczył mężczyznę zmierzającego w jego kierunku. Stanął tuż obok niego. Ubrany był w czarno-biały kubrak z czarnymi naramiennikami wykonanymi z ćwiekowanej skóry. Do pasa przypiętego na biodrach przyczepione miał wykończenie kolczugi, które chroniło intymne miejsca przed atakami. Na ręce założył żelazne bransolety. Czarne, skórzane buty sięgały prawie do kolan. Całość uzupełniał bogato zdobiony srebrny miecz przypięty do pasa. Jego długie, czarne włosy łączyły się z równie czarnymi wąsami i brodą, która zasłaniała ostre rysy twarzy. Pod oczami siwe worki świadczyły o nieprzespanych nocach i ciągłych problemach.
– Pięć minut nie można was zostawić bez opieki!!! – krzyknął.
Łysy strażnik trzymał się za nos. Krew kapała już na kamienie. Jego kolega próbował postawić go na nogi, ale z mizernym skutkiem.
– No dobra. Co się tutaj stało? – powiedział mężczyzna nieco ciszej, ale dalej robiąc groźną minę. Na Erlenda nawet nie popatrzył.
Strażnicy zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego jak małe dzieci próbujące dowieść swojej niewinności. Jedyne co można było usłyszeć to młodzieniec i walka. Podniesioną ręką uciszył ich.
– Po kolei. Mówcie co się stało – wskazał na zakrwawionego strażnika.
Ten co go trzymał zaczął mówić:
– Przyszedł tutaj ten młody – mężczyzna o czarnych włosach spojrzał na Erlenda jakby dopiero teraz uświadomił sobie jego obecność – wymienił z Rangarem kilka słów i bez niczego pobił go.
– Nie wierzę żeby ktoś dostał w pysk za nic – patrzył się w oczy strażnika.
Nie dostał odpowiedzi. Rozejrzał się po placu jakby czegoś szukał.
– Zabierzcie go do koszar i zawołajcie Vatrasa niech pozbiera go do kupy. A ty nieznajomy chodź ze mną – palcem wskazał na Erlenda.
Erlend poszedł posłusznie za mężczyzną w czarnych włosach do pomieszczenia w zachodniej części koszar. Na środku pomieszczenia umieszczony był stojak na książkę. Na wprost wejścia pod ścianą stały półki zapełnione różnymi papierami. Z prawej był drewniany stół z dwoma krzesłami. Natomiast z lewej umieszczono drzwi do więzienia. Poza tym w pomieszczeniu nie było niczego ani nikogo.
Mężczyzna usiadł na jednym z krzeseł i ręką wskazał Erlendowi drugie.
– Jak cię zwą? – zapytał
– Erlend.
– Dlaczego pobiłeś strażnika?
– Sprowokował mnie – odparł bez wahania Erlend
– Mogłeś go ominąć. On każdego stara się zaczepić do bójki – wyjaśniał mężczyzna
– Nic to mnie nie obchodzi – natychmiast odpowiedział młodzieniec – Chciał to ma.
– Po co tutaj w ogóle przyszedłeś?
– Szukam kogoś.
– Może będę w stanie ci pomóc – zaoferował mężczyzna – kogo szukasz?
– Wulfgara.
– To ja. Czego chcesz?
– Musisz natychmiast przyjąć mnie do straży.
Wulfgar wybuchnął śmiechem.
– Ty to masz tupet – powiedział kiedy już opanował śmiech – Najpierw bijesz mojego podwładnego, a teraz żądasz ode mnie żebym natychmiast cię przyjął.
– Tak. Natychmiast – Erlend powiedział lekko podniesionym tonem.
– A na jakiej podstawie mam to niby zrobić?
– Na takiej – Erlend wyjął zwinięty kawałek papieru i podał go Wulfgarowi.
Dowódca straży czytał go z wielkim zainteresowaniem. Śledził uważnie tekst starając się nie przeoczyć żadnego słowa. Skończył czytać i odstawił wiadomość na stół. Po chwili milczenia powiedział:
– Masz jakiś dowód na autentyczność tego listu – mówił powoli starannie dobierając słowa. Jego głos zmienił się diametralnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Erlend ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął pierścień z herbem. Wręczył go Wulfgarowi.
– Tak. To jego pierścień. Rozpoznaję herb – stwierdził dowódca.
– Czy teraz uzyskam twoją zgodę?
– To że masz to pismo i pierścień nic mi nie mówi o tobie. Muszę cie sprawdzić.
– To znaczy? – dopytywał Erlend.
– Przejdziesz się po wyznaczonych przeze mnie farmach i sprawdzisz wierność chłopów oraz zbierzesz podatki – zrobił krótką przerwę po czym kontynuował – Dostaniesz ode mnie zbroję i miecz.
– Ale… – próbował wtrącić Erlend został jednak uciszony.
– Na razie będziesz przyjęty nieoficjalnie. Jak wrócisz z raportem to pogadamy – wstał z krzesła i podszedł do półki z papierami. Wyjął mapę. Rozłożył ją na stole i zaznaczył dwa punkty – Tutaj masz zaznaczone farmy które odwiedzisz – palcem wskazał na mapę – jeśli którykolwiek z nich chciałby jakiekolwiek pomocy udzielisz jej bez dyskusji. A teraz chodź za mną.
Wyszli z budynku. Na placu było już pusto. Strażnicy zniknęli. Nie było słychać nic poza rozwrzeszczanym tłumem na ulicy. Skierowali się do drzwi naprzeciw. Z wnętrza dobiegł ich dźwięk ostrzenia mieczy i rozgrzewania stali w palenisku. Przekroczyli próg. W środku nie było żadnych okien. Panowała półciemność. Jedynymi źródłami światła były dwie świece ustawione na ladzie tuż przy wejściu oraz palenisko w głębi pomieszczenia. Za ladą stał wysoki, barczysty mężczyzna o bardzo ciemnej karnacji. Ubrany był w zbroję podobną to tej jaką mieli ćwiczący strażnicy. Tuż za nim, na półkach poustawiane były różnorakie miecze.
– Witaj Wulfgar. Dawno cię tu nie było – rzucił strażnik za ladą.
Po tych słowach kowal przestał pracować. Odwrócił się od palenisko i podniósł rękę w geście powitania do dowódcy straży, ten jednak nie zareagował.
– Ciągle gniewasz się na Mortisa? – zapytał strażnik.
Nie otrzymał odpowiedzi.
– To dlatego nie tutaj nie przychodzisz tak? – zapytał ponownie.
– Nie przyszedłem tutaj w sprawach osobistych – odpowiedział ostro Wulfgar.
Spojrzał w stronę kowala. On jednak zajęty był pracą. Stał przy imadle i nadawał rozpalonej stali kształt. Uderzał młotkiem z wielką siła. O wiele mocniej niż zazwyczaj. Jego pomocnik zauważył to i podszedł do niego. Szepnął do ucha Mortisa kilka słów dzięki którym jego mistrz uspokoił się i pracował w normalnym rytmie.
– A cóż to za chuchro przyprowadziłeś? – to pytanie wyraźnie miało odwrócić uwagę Wulfgara od kowala.
Erlend nie odpowiedział. Wiedział, że mógłby przysporzyć sobie tylko kłopoty.
– To nasz przyszły towarzysz – odpowiedział z uśmiechem Wulfgar – Najpierw musi jednak coś dla mnie zrobić. Ale będzie potrzebował zbroi i miecza. Możesz nam pomóc Peck?
– Ależ oczywiście. Z miłą chęcią – odpowiedział niemal natychmiast.
Sięgnął pod ladę. Nie było go widać przez kilka sekund. Po chwili wyłonił się podnosząc do góry czerwono-białą zbroję straży Khorinis.
– To najlepsza jaką mam. Przypłynęła dzisiaj wraz z kupcami.
Ponownie zniknął za ladą. Słychać było dźwięk przesuwanej stali. Tym razem Peck uniósł do góry krótki prosty miecz.
– Może być? – zapytał klęcząc ciągle za ladą.
– Wystarczy – odpowiedział Wulfgar.
– Standardowe wyposażenie straży. Mam nadzieję, że nie potrzebujesz czegoś lepszego.
– To w zupełności wystarczy – ponownie Wulfgar odpowiedział w imieniu Erlenda – A teraz – zwrócił się do niego – przymierz ją.
Bez żadnego sprzeciwu wykonał polecenie. Zbroja pociągnęła kilka włosów i młodzieniec wydał głuchy jęk który przeszedł niezauważony. Zapiął pas i założył brązowe buty. Wszystko pasowało. Zupełnie jakby było szyte na miarę. Przypiął jeszcze tylko miecz do pasa. Wulfgar wyszedł. Erlend poszedł za nim. Stanęli u wylotu dziedzińca.
– Wykonałem pierwsze polecenie z listu. Czy wykonam też drugie zależy tylko od ciebie – powiedział strażnik – Idź już. Dzień w Khorinis jest wyjątkowo krótki.
Klepnął młodzieńca po ramieniu i odszedł do koszar pozostawiając go samego na pustym dziedzińcu.


Ostatnio zmieniony 12.03.2005 @ 22:34:15 przez Satermoen, łącznie zmieniany 1 raz

Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 11.03.2005 @ 13:35:51 
Offline
Dijkstra
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21.09.2002 @ 12:19:06
Posty: 8591
Lokalizacja: Ultima Thule
Satermoen pisze:
Z całej załogi "Płaczącej rozpustnicy" przeżyło jedynie pięcioro ludzi.

Fajna nazwa:)) Z tym, że Rozpustnica wielką literą, a ludzi przeżyło pięciu. Jakoś nie doszukałam się wśród nich kobiety.

Cytuj:
Wszystkich pięciu mężczyzn zaczęło używać rąk jako wioseł.

Cała piątka mężczyzn zaczęła używać rąk jako wioseł. Tak będzie czytelniej.

Cytuj:
Resztkiem sił chcieli przybliżyć trochę powrót do normalności.

Resztką. A zdania nie rozumiem.

Cytuj:
Swoje czarne, długie włosy związał w kuca.

To dobrze, że swoje, a nie cudze... Zaraz, w kuca? W małego konia? Kurczę, zdolny facet;)


Cytuj:
– Dajcie im wody – krzyknął ktoś z tłumu.
Natychmiast każdy z nich dostał bukłak pełen czystej wody.

Niepotrzebne powtórzenie. Zakładając zresztą, że tłum nie był złośliwy i nie podał rozbitkom np. octu, to musiała być woda.

Cytuj:
– Nazywam się Halvor – powiedział mężczyzna w skórzance od którego śmierdziało rybami i glonami

Rozumiem, że w twoim świecie handel rybami jest zajęciem tak niebezpiecznym, iż wymaga noszenia zbroi?


Cytuj:
Ciało nie było tak imponujących rozmiarów jak jego brata, ale też nie należało do tych najgorszych.

Bardzo anatomiczne podejście do sprawy...

Cytuj:
A zajmowali się oni tym co majtki umieją robić najbardziej. Sprzątali pokład.

ROTFL, z całym szacunkiem, ale majtki chyba najlepiej leżą na rzyci;)

Cytuj:
tą samą „Czerwoną Latarnię”.

Tę samą. Fajna nazwa.

Cytuj:
Dom Brahima nie był imponujących rozmiarów, ale wystarczający dla nich pięciorga.

Kurczę, transwestyci jacyś, czy co...

Cytuj:
Wszyscy spać, czekają nas pracowite dnie.

Dni.

Cytuj:
– Nigdy nie wpuszczaj tutaj farmerów. Chociażby nie wiem co. Zrozumiałeś?
– Tak szefie.

Rzeczywiście wojownicze społeczeństwo. Sprzedawcy noszą zbroje, zaś farmerzy mają nadmiar testosteronu... Najwyraźniej co do jednego, skoro karczmarz ryzykuje utratę klienteli, byle tylko ich nie wpuszczać.

_________________
Święte Gramatyko i Ortografio, módlcie się za nami.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 11.03.2005 @ 14:33:52 
Offline
Yarpen Zigrin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15.11.2004 @ 23:09:35
Posty: 2437
Lokalizacja: Z Tychów, tak a nie inaczej, przez mieszkańców zwanych
Satermoen pisze:
Oto pierwsza czesc opowiadania (taka jakby wersja beta:))
Wiem że to kicha ale mimo wszystko życzę miłego czytania.

Tak... jak już kiedyś była mowa taki tekst skutecznie zniechęca, nawet do rozpoczęcia czytania tekstu, który jest poniżej... ale się przemogłem ;)
Cytuj:
Pragnęli tylko dotrzeć do brzegu. Nie ważne jakiego. Byleby tylko czuć twardy grunt pod nogami.

To drugie zdanie (a właściwie nawet nie zdanie) IMHO mogłoby być wtłoczone w zdanie poprzedzające. Krótkie zdania znacząco obniżają wartość artystyczną tekstu, zupełnie tak samo jak i te przydługie.
Cytuj:
Byleby tylko czuć twardy grunt pod nogami.

Taki sam problem jak powyżej, niepotrzebnie wydzielone zdanie. Zamiast czuć, można było napisać "poczuć", czuć to można smród ;)
Cytuj:
Miasto jest już blisko, strawa jest już blisko. I coś do picia.

Skąd ten nagły przeskok czasowy? Po tym zdaniu znów mamy powrót do przeszłości. Miasto było już blisko, w powietrzu unosił się cudowny zapach ciepłej strawy, oraz alkoholu ;) głodni mają węch bardzo dobry :]
Cytuj:
– No panowie. Nareszcie jesteśmy

Jakoś tak bez uczucia to powiedział... po dziesięciu dniach o głodzie, każdy by jadł piasek na brzegu. Nieważne, że byli jeszcze na tratwie, widziałem reakcje takich ludzi, wskakiwali do wody chcąc jak najszybciej dotrzeć do brzegu, pomimo ogarniającego braku sił.
Cytuj:
długie włosy związał w kuca

Kuca? Konia? może chodziło o kucyk ;) pozostańmy przy tradycyjnych określeniach.
Cytuj:
Złapał linę rzuconą z tratwy i przywiązał do pala wystającego z morza. Każdemu z rozbitków podał rękę i pomógł zejść na ląd. Weszli na nabrzeże i natychmiast otoczyła ich grupka ludzi.

Skoro pal był w wodzie, to bohater z "kucem" sam musiał wejść do wody. Więc miał małe problemy z wyciągnięciem ich.
Cytuj:
bukłak pełen czystej wody

I słodkiej... w morzu Myrthany woda też jest czysta ;) ale niezdatna do picia.
Cytuj:
Co was tutaj sprowadza? Kim jesteście?

Zupełnie tak jakby rozbitkowie przybyli tu na wakacje :]

Gothicowe opowiadanie? ;) dużo tego dostaję ostatnimi czasy... do oceny wrócę później...


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.03.2005 @ 19:52:21 
Offline
Wiedźmin

Rejestracja: 24.04.2003 @ 10:59:37
Posty: 630
Czy czegoś takiego już tu nie było????


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Post: 11.03.2005 @ 20:07:43 
Offline
Wiedźmin

Rejestracja: 22.05.2003 @ 18:43:57
Posty: 571
Satermoen pisze:
Wytrzymali na morzu dziesięć dni bez jedzenia, nie licząc dwóch ryb, które udało się im złowić, ale je zjedli na surowo.

A co jedli nie na surowo?
Satermoen pisze:
Prawdopodobnie kiedyś był wysokim, tęgim mężczyzną. Jednak dziesięć dni, które spędził wśród głodu i pragnienia zrobiły z niego jedynie karykaturę człowieka. Był strasznie chudy i zgarbiony.

Zapewniam cię, że w ciągu dziesięciu dni z tęgiego mężczyzny nie zamieniłby się w kogoś strasznie wychudzonego. Zapytaj ludzi stosujących "diety cud".

Hm... dziesięć dni głodowali i nie pili (tzn. chyba, bo o wodzie nie wspominasz). I co, po wyjściu na brzeg zajmują się intelektualnymi pogadankami? Twardzi chłopcy.
Satermoen pisze:
– My tu gadu-gadu, a panowie pewno głodni – powiedział wyłaniając się z tłumu Kardiff.

No, przynajmniej jeden domyślny.
Satermoen pisze:
– Zaciekawiło mnie, jakim cudem panowie tak dobrze znieśli trudy, jakie spotkały ich na morzu.... Interesuje mnie także, czym panowie zajmowali się na „Płaczącej rozpustnicy”, jeśli dobrze zapamiętałem nazwę i jeśli wolno spytać.

No prosze, i niech ktoś powie, że karczmarz nie może wyrażać się jak arykstokrata.
Satermoen pisze:
– Czy wzięliście może z naszej tratwy kufer, który tam pozostał?

Kto go miał wziąć? Ci pozbawieni współczucia gapie, którzy spokojnie patrzyli jak wycieńczone karykatury ludzi nadludzkim trudem dobijają do brzegu ostatkiem sił? Jakąs tam pomoc zaoferował ten z włosami, ale dopiero gdy juz prawie byli na brzegu. Po takich osobnikach spodziewałbym sie raczej kradzieży kufra.
Satermoen pisze:
Jedli i pili chwilę w milczeniu, mlaskając przy tym niemiłosiernie.

Nie w milczeniu, tylko wśród mlaskania.
Satermoen pisze:
– Przepraszam że pytam – wtrącił nieśmiało Erlend wyraźnie starając się zmienić temat – co to za gościu stoi przy wejściu?
– To jest mój porządkowy. Zwie się Moe. Poza tym, że skutecznie broni dostępu do karczmy przed niepożądanymi gośćmi, uczestniczy w każdej bijatyce, jaka ma miejsce w porcie.

A jednak jakieś chamstwo wylazło. "Gościu" to takie pospolite, a fe. Zwłaszcza, że dla człowieka, których jest w stanie bronić karczmy i brać udział w każdej bijatyce, byc może nawet jednocześnie z pełnieniem obowiązków ochroniarza należałoby się trochę szacunku.

Przyjmując jakąś konwencję staraj się jej trzymać. "Gościu" zdecydowanie nie pasuje do sposobu opowiadania. W rozmowie między rozbitkami a karczmarzem (czy kimś tam, nie chce mi się sprawdzać, a nie pamiętam) podajesz milion informacji zarówno o "majtkach" jak i sposobie funkcjonowania miasta, w takim natłoku jest to nudne.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.03.2005 @ 20:24:19 
Offline
Yarpen Zigrin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15.11.2004 @ 23:09:35
Posty: 2437
Lokalizacja: Z Tychów, tak a nie inaczej, przez mieszkańców zwanych
Jeżeli mam coś od siebie dodać to Moe nigdy nie był "porządkowym", zwyczajny rzezimieszek, który zarabia na życie pobierając opłatę za wstęp do karczmy, a jak mu damy "wejściówkę" to i tak nas chce oskubać z reszty pieniędzy ;) nieuważne grałeś Satermoenie. Już po samej twarzy widać, że taki ktoś raczej stwarza problemy niż dba o spokój.

_________________
21. 04. 2006


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.03.2005 @ 20:38:34 
Offline
Wiedźmin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21.09.2002 @ 8:53:18
Posty: 578
Lokalizacja: Piotrków Trybunalski
Maciej Popis pisze:
Czy czegoś takiego już tu nie było????

Tiaa... kolejny najazd "gothicowców"? ;-)

_________________
"Bestsellery to świetne urządzenie: wiadomo jakie książki kupować i nie trzeba ich czytać."
Danny Kaye


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.03.2005 @ 22:58:05 
Offline
Zmiany

Rejestracja: 30.09.2004 @ 20:48:50
Posty: 212
Lokalizacja: Konin
A czy to w czymkolwiek przeszkadza? :P


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.03.2005 @ 23:21:24 
Offline
Wiedźmin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21.09.2002 @ 8:53:18
Posty: 578
Lokalizacja: Piotrków Trybunalski
Absolutnie nie przeszkadza, po prostu niezbyt lubię fanfiki na podstawie gier (taki uraz z dawnych lat) ;-))

_________________
"Bestsellery to świetne urządzenie: wiadomo jakie książki kupować i nie trzeba ich czytać."
Danny Kaye


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 12.03.2005 @ 22:32:37 
Offline
Dziecko-niespodzianka

Rejestracja: 11.03.2005 @ 12:43:34
Posty: 3
Lokalizacja: Z daleka
Rah!m pisze:
Jeżeli mam coś od siebie dodać to Moe nigdy nie był "porządkowym", zwyczajny rzezimieszek, który zarabia na życie pobierając opłatę za wstęp do karczmy, a jak mu damy "wejściówkę" to i tak nas chce oskubać z reszty pieniędzy ;) nieuważne grałeś Satermoenie. Już po samej twarzy widać, że taki ktoś raczej stwarza problemy niż dba o spokój.


A skad wiesz co bylo wczesniej.
Ja opisuje zdarzenia jeszcze podczas istnienia bariery.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 12.03.2005 @ 22:35:45 
Offline
Yarpen Zigrin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15.11.2004 @ 23:09:35
Posty: 2437
Lokalizacja: Z Tychów, tak a nie inaczej, przez mieszkańców zwanych
Satermoen pisze:
Rah!m pisze:
Jeżeli mam coś od siebie dodać to Moe nigdy nie był "porządkowym", zwyczajny rzezimieszek, który zarabia na życie pobierając opłatę za wstęp do karczmy, a jak mu damy "wejściówkę" to i tak nas chce oskubać z reszty pieniędzy ;) nieuważne grałeś Satermoenie. Już po samej twarzy widać, że taki ktoś raczej stwarza problemy niż dba o spokój.


A skad wiesz co bylo wczesniej.
Ja opisuje zdarzenia jeszcze podczas istnienia bariery.


Niech ci będzie :]

_________________
21. 04. 2006


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 11 ] 

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]


Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group