Wieża Błaznów

Dyskusje na tematy związane z Andrzejem Sapkowskim (i wiele innych)
Dzisiaj jest 28.03.2024 @ 11:17:06

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 12 ] 
Autor Wiadomość
 Tytuł: Fantasy
Post: 25.07.2005 @ 3:00:05 
Offline
Kochanek Vesemira
Awatar użytkownika

Rejestracja: 03.10.2002 @ 16:09:47
Posty: 16427
A oto kolejny mój projekt, pisany w wolnym czasie. Obliczony na dłużej, pojęcia nie mam, kiedy to skończę, w każdym razie nieprędko. Postanowiłem zmierzyć się z zadaniem niemożliwym: wziąć wszystkie oklepane wątki z powieści fantasy, wymieszać i stworzyć coś oryginalnego. Na razie pierwszy rozdział, kolejne będę wrzucać, jak tylko będą gotowe. Tytułu na razie brak. Enjoy ;)




Słońce przeświecało przez cienkie zasłony, przesuwało plamę światła coraz dalej w głąb komnaty, spychało ciemności w kąt. Promienie, jasne jak łuk elektryczny, wyczyniały migotliwe harce w przewróconej, grubo rżniętej szklanicy, przeglądały się milionem odbić w kroplach rdzawego płynu i paliły czoło mężczyzny rozciągniętego w rozrzuconej pościeli. Nadrzeczny wiatr przyniósł zapach ryb i okrzyki sprzedawców zachwalających swoje towary, na murach pałacu nawoływali się strażnicy. Powietrze było ciepłe, letnie upały zbliżały się długimi krokami. Ptaki przekrzykiwały się w locie.
Po dłuższym czasie mężczyzna zareagował na strumień jasności zalewający jego głowę. Mocniej zacisnął oczy, przewrócił się na bok, w końcu niewyraźnie zaklął i odrzucił kołdrę. Stopami wysondował podłogę, pełną okruchów szkła i lepkich plam, po czym usiadł na łóżku, wciskając głowę w dłonie. Był w matni. Nie wiedział, gdzie jest, kim jest, a do tego okrutnie bolała go głowa. Popatrzył załzawionym wzrokiem na podłogę, na odłamki szkła i na parę potłuczonych butelek walających się pod oknem i z trudem doszedł do wniosku, że ma z całym tym bałaganem coś wspólnego. Zataczając się podszedł do parapetu, wyjrzał ostrożnie przez szparkę w zasłonach, ukłuła go czerwień strażniczych mundurów i refleksy słońca w leniwie sunącej rzece, i wtedy wreszcie zorientował się, gdzie jest.
Havrena tętniła życiem. Mimo wczesnej pory stolica imperium była areną niezliczonej ilości transakcji, przygód, gwałtów, grabieży i mordów. We wnętrznościach prawie milionowego miasta człowiek mógł zrobić praktycznie nieograniczony użytek z wrodzonej przedsiębiorczości i w praktycznie nieograniczony sposób z tego korzystał. Ciemne sprawki nie wynurzały się na powierzchnię, nie psuły piękna lśniącej rzeki i białych willi na jej brzegu – oczom obserwatora Havrena oferowała tylko wdzięk, czar i prosperitę.
Strażnicy wymieniali się hasłami, a ich hełmy i włócznie migotały dziesiątkami rozbłysków. Wille Wysokich Rodów wychylały się w stronę rzeki, każda piękniejsza i bardziej efektowna od drugiej. Przeciwległe Golemie Nabrzeże huczało odgłosami nieustannej pracy i wypuszczało z kominów hal fabrycznych kłęby mlecznobiałego dymu. Świątynie Thorstena bezczelnie strzelały iglicami w niebo, jakby rzucając wyzwanie Bogu Gromów. Fale leniwie unosiły jakąś zapóźnioną barkę transportową i nieco przestarzały statek wycieczkowy – rano nie można było liczyć na zbyt wielu turystów, ale armator widać uznał, że biznes to biznes. W oddali, opatulona lekką mgiełką, wznosiła się krzywa wieża akademika dla magów. Adepci sztuki tajemnej albo jeszcze spali, albo byli zbyt skacowani na czary – wieża nie rosła, nie latała, wreszcie nie przywoływała niczego z innego wymiaru. Jedynie umocowane na dachu odpromienniki emitowały lekką, bladoróżową łunę, z takiej odległości i przy takim świetle i tak niezauważalną.
Mężczyzna odwrócił się od okna i rozejrzał się po komnacie. Przypomniał sobie o karafce wody stojącej na szafce przy łóżku i w mgnieniu oka opróżnił prawie całą. Przypomniał sobie o ubraniu – szykownym, czarno-złotym kostiumie leżącym pod łózkiem, niegdyś zapewne reprezentacyjnym, teraz pogniecionym i zalanym. Wreszcie przypomniał sobie o złamanym kieliszku, którego jeszcze wczorajszego wieczoru dotykały najpełniejsze i najobfitsze wargi pod słońcem. Przypomniał sobie O-reen. A po niej przypomniał sobie wszystko.
O-reen... Była tancerką kabaretową. Poznali się na rewii zorganizowanej z okazji trzydziestych urodzin kapitana Rohweina, serdecznego druha i niepośledniego dziwkarza. Ognistowłosa tancerka z Południa podarowała najpierw spojrzenie, potem pocałunek, a w końcu siebie całą. Wytrzymali ze sobą ponad miesiąc i był to miesiąc pełen maratonów miłosnych, szeptania sobie do ucha sprośności w sześciu językach i prywatnych pokazów pewnych starożytnych tańców, za które kapłani Thorstena zwykli ekskomunikować rodzinę i potomstwo do piątego pokolenia włącznie. A zeszłego wieczoru pokłócili się o jakąś błahostkę – nie pamiętał nawet, jaką – ona trzasnęła kieliszkiem o stół i zabrała rzeczy, a on odchudził o jakieś trzy czwarte swój prywatny zapas mocnych trunków. Całkiem śmiałe zachowanie w obecności kuzyna Wielkiego Imperatora, pomyślał wtedy. Bo nazywał się Petrat von Heggebank i faktycznie był kuzynem (trzeciego stopnia, ale zawsze) cesarza i szefem Wydziału Aprowizacyjnego imperialnego wywiadu. Siedemnastym pretendentem do tronu.
Oznaczało to, że ma pewne obowiązki. Co prawda, nikt nie wymagał od niego zajmowania się czymś naprawdę konkretnym i pożytecznym, ale etykieta i pożerające własny ogon pałacowe intrygi utrzymywały za wszelką cenę pozory. Cholernie rozbudowane pozory. Do pozorów należało na przykład uczestnictwo w corocznej wielkiej audiencji, podczas której imperator przyjmował cały korpus dyplomatyczny. I która, jak Petrat z przerażeniem skonstatował, patrząc na oficerski zegar, zaczynała się za piętnaście minut.

***

Szczury pierzchały na wszystkie strony, gdy Petrat, w zapasowym stroju i z mocno improwizowaną fryzurą, przeskakiwał co drugi stopień, pędząc ze swoich komnat do sali tronowej. Znaczniejsi dostojnicy na dworze – kronprinc, szambelan, czy szef kancelarii imperialnej – od dawna mieli zainstalowane prywatne windy, ale siedemnasty pretendent do tronu musiał się obijać po wąskich, krętych i wyboistych schodach. Na dodatek kończyły się gdzieś w połowie drogi między kuchnią a pralnią – odpowiednio do miejsca, jakie Wydział Aprowizacyjny zajmował w strukturach władzy imperium. Walcząc z gniazdem szerszeni uwięzionym w głowie i klnąc, na czym świat stoi, Petrat roztrącał plotkujące kucharki, ciskał pioruny w stronę tarasujących przejście tęgich praczek i nawet nie skorzystał z okazji, by wizualnie obmacać tyłeczki co ładniejszych służek. Przebijając się przez wąskie korytarze, przeszedł prosto do komnat reprezentacyjnych – wielkiego przedsionka, mniejszego przedsionka, wewnętrznego przedsionka, wreszcie po symbolicznej kontroli przez dwóch wyraźnie znudzonych gwardzistów do sali tronowej. Która już była nabita do ostatniego miejsca.
Tron o lwiogłowych poręczach był pusty – cesarz zawsze pozwalał sobie na kilkuminutowe spóźnienie. Po części z chęci ukazania swej wyższości nad resztą zgromadzonych – mimo, że od dawna wyższość ta była tylko formalna – po części, by uratować nieszczęśników, którzy nie przybyli punktualnie. Etykieta, niezwykle surowa w tym punkcie, głosiła, że delikwent, który zjawi się na uroczystości z udziałem cesarza po tym, jak miłościwie panujący zasiądzie na tronie, musi czym prędzej wycofać się do sąsiedniej komnaty, napisać list przebłagalny i odebrać sobie życie. Przestrzeń pod ścianami była więc niemal szczelnie wypełniona dworskimi dostojnikami, ministrami i różnorakimi szarymi eminencjami.
Petrat wędrował od jednego skupiska ludzkiego do drugiego, szukając znajomych twarzy. Największe kółko zebrało się wokół hrabiego Erlhagena, siódmego pretendenta i dowódcy cesarskich dragonów. Co prawda, po krwawej bitwie pod Niederbank sprzed pięciu laty cesarscy dragoni pogrążyli się w mrokach historii i kopców mogilnych, ale Erlhagen, niezrównany gawędziarz i obieżyświat, był niezmiennie darzony sympatią dworu. Niewiele mniejsza grupa powstała wokół Rohweina, który niską szarżę rekompensował urodą, mocną głową i oszałamiającą blondynką u boku. Etykieta zabraniała pokazywania się na uroczystościach z osobą bez powiązań rodzinnych i małżeńskich, ale niestrudzony kapitan przedstawiał kolejne swe kochanice jako kuzynki o rozmaitym stopniu pokrewieństwa. Faktu, że Rohwein musiałby być w ten sposób bezpośrednio skoligacony z połową ludności cesarstwa, a z samym cesarzem co najmniej trzykrotnie, nikt nie raczył zauważać.
-Dzień dobry, eminencjo! – von Heggebank uśmiechnął się złośliwie do brnącego w przeciwnym kierunku Eberharda Grimiusa, najwyższego arcykapłana imperium, a jednocześnie śmiertelnego wroga już od pacholęcych lat. Mały Petrat przyłapał kiedyś Grimiusa z kucharką, rozpaplał i w istotny sposób opóźnił jego awans w kościelnej hierarchii. Od tego czasu duchowny szukał wszelkich możliwych sposobów, by obrzydzić mu życie. Ze skutkiem raczej znikomym.
-Zgnijesz w piekle, stara cholero! – czerwony ze złości arcykapłan pogroził mu pięścią. Chichoty najbliższego otoczenia jeszcze bardziej go rozwścieczyły – niechęć Grimiusa do cesarskiego kuzyna była tajemnicą poliszynela i układano nawet o tym dowcipy.
-Też się cieszę, że cię widzę, klecho – Petrat uśmiechnął się rozbrajająco – Jak tam kuśka? Dalej niedomaga? Słyszałem, że zacząłeś ją moczyć w oślich sikach! Bo jak nawet magia nie pomaga, trzeba zwrócić się ku ludowej mądrości, nieprawdaż?
-Ja cię... – Grimius wręcz zsiniał i puścił wiązankę niegodną najwyższego kapłana Prawdziwej Wiary. Odpowiedzią były chichoty – kłopoty zdrowotne duchownego również były tajemnicą poliszynela. W końcu zrobił jedyną rozsądną rzecz, odwrócił się na pięcie i zaczął się przedzierać do jak najodleglejszego zakątka sali. Von Heggebank przypłacił tę krotochwilę bolesnym uderzeniem w skronie – walczący z resztkami alkoholu organizm dawał znać o sobie – ale warto było.
-Petrat! – przez fale bólu usłyszał głos gdzieś z tłumu – Hej, Petrat!
Odwrócił się. Spod ściany, dzielnie brnąc przez szwadron podstarzałych dam dworu, przedzierał się ku niemu drobny mężczyzna o chytrym wyrazie twarzy.
-Mielke! – odkrzyknął Petrat – Gdzie cię, cholera, wiatry nosiły? Coś robił od imprezy u Rohweina?
-Podróżowałem – wymijająco odpowiedział Mielke, bezceremonialnie przysuwając się do ramienia Petrata – Trochę tu, trochę tam. Wybrałem się na wieś. Wiesz, rodzinę odwiedzić. Całe lata ich nie widziałem. Rozkleili się na mój widok, nie ma co. Ależ było przyjęcie!
-I nie miało to nic wspólnego z córką admirała, która ostatnio wpadła ci w oko? – Petrat szyderczo mrugnął. Po przyjacielu mógł się wszystkiego spodziewać.
Mielke, trzydziesty piąty pretendent do tronu, znał się z Petratem od dziecka i był jego serdecznym druhem, powiernikiem tajemnic i chyba nawet lennikiem. Były okresy, kiedy to on wyciągał Petrata z tarapatów, były okresy (częściej), gdy Petrat robił to samo, w swoim czasie rozkręcali wspólny interes, zakończony oskarżeniem o defraudację ze strony cesarskiej izby kontroli, a podczas wielkiej wojny sprzed pięciu lat służyli w tym samym pułku i wspierali się nawzajem długimi rozmowami w okopach. Jeden za drugiego oddałby życie. Przynajmniej w teorii. W praktyce zastanawiali się, jaką grubość musiałaby mieć sakiewka, by wymiernie oddziaływać na tę decyzję.
-Jak już, to częściowy – Mielke nie tracił rezonu – I tak od dawna planowałem ich odwiedzić. Skoro nadarzyła się okazja, czemu nie korzystać? Tak jak ty, na tej samej imprezie. A właśnie, co z nią? – kontynuował niestrudzenie – Z tą... O-reen, czy jak jej tam? Dobrze mówię, tak? Jakoś jej tutaj nie widać.
-Etykieta... – Petrat odburknął złym tonem.
-Nie mów nic o etykiecie – Mielke nie dał mu dokończyć – Cóż, stary, bywa. Z kobietami jest jak z wierzycielami, przychodzą i odchodzą. Jak odeszła, to znaczy, że nie była ciebie warta. No już, rozchmurz się, znajdziesz sobie inną, toż mało jest ich na świecie? Tylko uważaj – chytry uśmiech wypełzł mu na twarz – by nie wróciła ze słowem „alimenty” wypisanym na gębie. Znam ja takie, oj znam...
-Zamknij się, Mielke.
Petrat zaczął skacowanym wzrokiem rozglądać się po sali. Korpus dyplomatyczny zdążył się już zebrać i zająć rząd pozłacanych krzeseł po lewej stronie tronu. Nad każdym z posłów stał ubrany na czarno wysłannik Gildii Tłumaczy z godłem profesji – wystylizowanymi srebrnymi wargami na piersi. Nad paroma krzesłami ziały luki – delegaci z krajów używających tego samego języka usług tłumacza nie potrzebowali. Co było szczególnie ważne w przypadku reprezentanta królestwa Sonderbergu, komtura Friedricha von Steckhardta.
Sonderberg... Petrat potrząsnął głową na wspomnienie tej nazwy. Na comiesięcznych zebraniach szefów komórek wywiadu, w których bez najmniejszej chęci musiał uczestniczyć, jego przełożony i szef całego wywiadu, graf de Bekke, jedenasty pretendent do tronu, wykrzykiwał to słowo niemalże w furii. Sonderberg to, Sonderberg tamto... Albowiem wszystkie raporty wszystkich komórek i wszystkie wiadomości od coraz bardziej kurczącej się siatki szpiegowskiej pokazywały to, o czym już od dawna wiedzieli wszyscy. Mimo wielkich tradycji, mimo całego blichtru, mimo tego, że Havrena była jednym z głównych ośrodków handlowych i kulturalnych na kontynencie, Wielkie Imperium politycznie i gospodarczo było przez Sonderberg trzymane na bardzo krótkiej smyczy. Niegdyś drobne księstwo daleko na południu, lenno, jakich wiele, przez wiele dekad zajmowało się jedynie podbijaniem kolejnych diun i rozpaczliwą hodowlą, czego się da, na piaszczystych glebach. Ale genialny intendent królestwa, Gerard Aule, rzucił pionierskie hasło „Bogaćcie się”, wyryte później na jego nagrobku, frontonie Akademii Handlowej jego imienia i kilkunastu innych miejscach, zniósł cła i otworzył granice. Upór i konsekwencja dopięły swego i królowie na zamku w Maahrgardzie – zwykli parweniusze, bez nawet ćwierci tradycji i koligacji dynastii cesarskiej – zaczęli łapczywym okiem spoglądać na północ, na bogate królestwa u podnóża Gór Sinych i na samo Imperium., Pierwsza wojna z Sonderbergiem wybuchła przeszło sto dwadzieścia lat temu i Sonderberg ją wygrał. Druga lat temu dziewięćdziesiąt, z podobnym efektem. Przez jakiś czas utrzymywała się krucha równowaga, Sonderberg się bogacił, Imperium broniło się iluzją potęgi, aż w końcu siedem lat temu szefem kancelarii imperialnej został graf Rennenkampf, odważny, ale szaleńczo krótkowzroczny, który jako chyba ostatni marzył o cesarstwie od morza do morza. W efekcie pięć lat temu wybuchła wojna, straszna, druzgocąca, wojna zakończona rzezią pod Niederbank i haniebnym pokojem w Ilbergu, wojna, w której Sonderberg zajął królestwa spod Gór Sinych i południowo-wschodnie krańce imperium. Dwór w Havrenie nie mógł zrobić bez wiedzy i zgody Maahrgardu niczego poza przyznawaniem orderów, co wszystkich frustrowało. Rennenkampf miał przynajmniej szczęście i zmarł kilka miesięcy po zawarciu pokoju. De Bekke czy hrabia Caprivi – obecny szef kancelarii – mogli tylko zgrzytać zębami.
Obok von Steckhardta, przyglądającego się na przemian swoim paznokciom i pomnikowi cesarza Wilhelma Wielkiego po drugiej stronie sali, siedział ambasador Dzikich Stepów w ceremonialnym nakryciu głowy, przypominającym nieco żyrandol. Petrat był za młodu na Stepach w orszaku starego konsula Mercallego i wcale mu się tam nie podobało. Mieszkańcy tych krain, położonych daleko na zachód od Havreny, byli plemieniem koczowniczym, z wolna i stopniowo dopiero przestawiającym się na tryb osiadły. Ich stolica, Dżiblis, do niedawna była zbieraniną kilkudziesięciu jurt, nad którymi nieustannie unosił się urzekający zapach niemytego męskiego ciała i końskiego moczu. I tak by pewnie pozostało do dzisiaj, gdyby nie bej Udżał-chan, który chcąc poszerzyć horyzonty pierworodnemu synowi i następcy, Mudżiwejowi, wysłał go w podróż po całym kontynencie. Młody Mudżiwej przebrany za cieślę, chłopca okrętowego, czy adepta akademii magicznej, odkrył pojęcia postępu i cywilizacji, zauroczył się nimi, a gdy sam został bejem (po serii tajemniczych i okrutnych zgonów wśród najbliższej rodziny), zaczął przeszczepiać wschodnie wzorce na rodzimy grunt. Dżygici ze stepów zgolili brody, z pisma węzełkowego przeszli na alfabet ludów cywilizowanych i nauczyli się sikać na zewnątrz jurty. Kilka ich oddziałów wzięło udział (za ciężkie pieniądze oczywiście) w wojenkach prowadzonych z nudów przez władców paru małych księstewek, co wzbudziło niemałą sensację. Aż wreszcie Mudżiwej zaatakował leżące na dalekim południu królestwo Fiemme, wykroił szmat gorącego, półpustynnego wybrzeża i wybudował tam największe miasto świata. Setki architektów, inżynierów i budowniczych ściągały na Stepy, skuszone złotem, jakie Mudżiwej zbierał w haraczu ze swych nieprzemierzonych włości. Efektem były imponujące pałace, mile marmurowych chodników, wspaniały port i najeżona działami po zęby twierdza pilnująca dostępu do niego. Nieprzychylna plotka głosiła, że za budulec fundamentów posłużyły zmielone kości tysięcy poddanych i niewolników Mudżiweja. Jeszcze mniej przychylna – że olśniewające fasady były tylko drewnianymi makietami, za którymi kryły się standardowe koczownicze namioty. Ludzie, którzy je wygłaszali, narażali się jednak na bliskie spotkania z fauną Stepów w postaci skorpionów i sępów, podczas gdy nowa stolica, nazywana już w mowie potocznej Klejnotem Południa, ściągała coraz to nowe rzesze kupców, poetów i filozofów. A gdy bej oddał ducha, została nazwana jego imieniem. Teraz Mudżiwej-beg i szybko się rozbudowujący Dżiblis były największymi miastami na zachodzie kontynentu, w niczym nie ustępując Havrenie w centrum i Hranowi na wschodzie. Reszta stepowych osad dalej składała się z kilku jurt lub – jako przejaw szczególnego wyrafinowania –lepianek, co i tak nie zmieniało faktu, że Stepy wdarły się przebojem do światowej polityki.
Teraz obecność ambasadora z dalekiego zachodu wzbudzała u Petrata niemal odruch wymiotny, zwłaszcza gdy przypomniał sobie o dosyć radykalnie działających trunkach, jakich miał okazję skosztować. Tradycja głosiła, że były pędzone na końskim pocie i kozim moczu. Żaden obcokrajowiec nie przeżył więcej niż pół butelki.
-Spóźnia się – Mielke ziewnął szeroko – Wiesz, która godzina? Mój tutaj nie działa.
Mielke, podobnie jak zdecydowana większość obywateli królestwa, do pomiaru czasu używał standardowego magicznego chronometru kupionego na jednym z setek bazarów czarodziejskich – małego, poręcznego i dającego się zapiąć na pasku na nadgarstku. Ale osnowa komnaty tronowej i pomieszczeń doń przyległych ze względów bezpieczeństwa od kilkuset lat była permanentnie utwardzona i czarodziejskie zegarki przeradzały się tam w bezużyteczne błyskotki. Petrat więc uśmiechnął się na dowód wyższości i wyciągnął z kieszeni swój oficerski czasomierz. Wielki, głośny i strasznie ciężki, ale posiadający jedną niezaprzeczalną zaletę. Chodził zawsze i wszędzie.
-Osiemnaście po. Sraczkę ma, czy co? Przecież tu nawet nie ma nikogo, kto mógłby się obrazić. Rutynowa audiencja, nie żadne drugie nadejście Jarniego.
-Steckhardt?
-Daj mi spokój ze Steckhardtem, jemu to bimba. Nie wzruszyłby się nawet, gdyby cesarz w ogóle sobie to odpuścił. To on tu rządzi przecież. Ma nas za płotki jakieś. Za marny pył.
-Wiesz, jaka jest kara za sianie defetyzmu – Mielke uśmiechnął się zgryźliwie.
-Wiem. Sam ją układałem – Petrat udawał, że podziwia freski na suficie – Ale musisz być ślepy, by nie wierzyć w to, co mówię. Sonderberg ma armię. Ma flotę. Ma dostęp do ciepłych portów. A my co? Kultura, bieda i nędza. Tylko dlatego kruki nie dziobią naszych kości – zapatrzył się w detal przedstawiający nagą Marię Ewansberdzką, nałożnicę cesarza Egona – bo nikt nawet nie chce nas podbić. Lecimy tylko na dobrej opinii, ot co!
Ryk fanfar zaakcentował ostatnie słowa.
-Fajnie – pokiwał głową Mielke – Ale resztę opowiesz później. Cesarz nadciąga.

***

-Z łaski Thorstena, Ojca Burzy – głos herolda na granicy wywichnięcia strun głosowych skutecznie uciszył salę – cesarz Havreny, arcykról Wittmaru, król Boremu, Dalmaru, Kolmaru, Wegsferwaldu, Dillinger, Wilhelmsbadu i Aargau, najwyższy król Kukkones...
Petrat westchnął, wiedział, co czeka publiczność przez najbliższe kilka minut. Wbrew sobie zaczął współczuć tym, dla których był to pierwszy raz. Sam brał udział w wyliczaniu oficjalnej tytulatury imperatora już kilkaset razy, co nie zmieniało jego stanowiska względem ceremonii. Którą uważał za bezsensowną, nudną i konserwującą wizerunek Imperium jako historycznej skamieliny.
-...arcyksiążę Taalu, wielki książę Elfsbjergu i Torbuharu, książę Obergreimu, Mauxorte, Sibranii, Effenbergu, Celowicy i Sanz-Adleru, diuk Rebmelynu, margrabia Maryngii...
Pierwsi goście zaczęli się już wiercić. Miejsca siedzące były oczywiście przygotowane, ale przed pojawieniem się władcy nikt nawet nie spoglądał w ich stronę. Petrat uśmiechnął się pod nosem – gdyby cesarz chciał urzeczywistnić pretensje do co najmniej połowy tytułów, skończyłoby się to wojną światową.
-...hercog Greifharzu Dolnego i Górnego, Hildarjagru, Birkesheim, Elvirheim i Ludgaardortu, Berken i Zeidler-Siedlitz, Duopolis, Torromso, Marcadory i Olvido, wielki graf Heggebank i Vordrakkebergu, Kyburga, Gorcji i Radiski, arcygraf Trientu i Brixen, margrabia Ewansfeldu i Capogentium, graf Hohenembs, Feldkirchu, Berregenzy, Sanz-Rohan...
Petrat jeszcze raz spojrzał na chronometr. Herold mieścił się w czasie – ani nie za szybko, ani nie za wolno. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej cesarz Xavier podczas wizyty nielubianego księcia Alstomu zatrudnił jąkałę. Alstom był biednym księstewkiem w górach, więc do wojny nie doszło, ale od tamtego czasu wszyscy patrzyli szefowi protokołu na ręce.
-...pan na Kargbandzie, Windischgratz i Marchii Ridaerskiej, wojewoda Albaterry, i tak dalej, i tak dalej, jego przewielebna wysokość, cesarz Otto! – herold krzyknął ostatni raz i bez siły padł na stołek.
Fanfary zagrały ostatni raz i przez dumnie rzeźbione drzwi w tylnej ścianie sali w asyście ceremonialnych halabardierów wszedł niewysoki, siwy człowiek w zielonym mundurze Pierwszej Kompanii Gwardyjskiej. Wielki Imperator Otto Josef Robert Maria Anton Karl Franz Max Heinrich Sixtus Xavier Felix Rene Ludwig Gaetano Pius Ignazius von Heggebank, zwany Ottonem Dobrotliwym, na tronie od czterdziestu trzech lat, przeszedł parę kroków i dostojnie zasiadł na tronie. Dłonie spoczęły na rzeźbionych lwach, niczym metafora władzy cesarskiej. Która od ponad sześćdziesięciu lat, gdy Imperium wstrząsnęły Rozruchy Zimowe, ograniczała się do siedzenia na ozdobnym krześle, wygłaszania mów i okazyjnych spotkań z innymi władcami (z przemówieniami i stanowiskami opracowanymi co do litery wcześniej przez kancelarię). Cesarz Otto, człowiek o temperamencie owcy, krwiożerczości gołębia, i, jak dodawały złośliwe języki, tempie myślenia ślimaka, z łatwością przystosował się do nowych warunków, spychając na kancelarię nawet obowiązek sporządzania życzeń noworocznych. Niektórzy twierdzili, że jest to naturalny kierunek rozwoju władzy państwowej, inni kręcili nosem na ogromne wydatki w zasadzie niepotrzebnego dworu, a imperator przez te wszystkie lata panował niezagrożony. Zawsze przecież mógł się przydać.
-Dziękuję wszystkim za przyjście. Proszę usiąść – Otto von Heggebank, jakby świadom nikłego znaczenia swoich słów, nie przywiązywał większej wagi do formalizmów etykiety – Miło mi powitać posłów i ambasadorów zaprzyjaźnionych państw. Wasza obecność żywo świadczy o intensywności i rozległości stosunków, jakie Wielkie Imperium utrzymuje z zagranicą. Co prawda, w ostatnich latach w kontaktach między niektórymi z mocarstw pojawiły się drobne rysy, ale mam nadzieję – uśmiechnął się łagodnie – że wszelkie ewentualne rozbieżności zostaną rozwiązane w duchu wzajemnego zrozumienia. Zapraszam, panowie.
Z krzesła podniósł się dziekan korpusu, poseł arcykapłana Ingvarssona, Bjorn Gustafsson. Wygłosił krótką mowę, w której podziękował cesarzowi w imieniu Powiernika Piorunów za wspieranie wiary, wyraził nadzieję na dalsze serdeczne kontakty między Havreną a Tordenbjorgiem, wreszcie w imieniu korpusu wyraził wdzięczność za staranną opiekę, rozciągniętą nad dyplomatami. Cesarz odpowiedział równie krótko, stwierdzając, że od stuleci jego ród modlił się do jedynego słusznego boga i w tych czynnościach nie zamierza ustawać. Gustafsson podziękował, usiadł, wstał za to najstarszy stażem poseł, diuk Urqhart z Faleny i rozpoczął swoje kadzenie.
„Niezmienna i trwała przyjaźń, jaka od stuleci łączy nasze narody... nowe umowy gospodarcze... preferencje handlowe dla kupców”, te i inne komunały płynęły koło uszu Petrata nie zatrzymując się na dłużej. Zbyt wiele już w swoim życiu widział podobnych uroczystości, by mógł mieć nadzieję na jakiekolwiek niespodzianki. Przynajmniej czterdzieści osiem wolnych gmin z Gór Błękitnych utworzyło konfederację i wysłało wspólnego przedstawiciela. Dawało to nadzieję, że ceremonia zamknie się w czterech godzinach.
Tu i ówdzie rozległy się szepty, z razu przytłumione, potem z trudem silące się na konspirację – etykieta nie zabraniała tego explicite, a cztery godziny bez przekazywania plotek, knucia intryg, czy choćby okazji do pogawędki, były dla dworu czymś nieznanym. Mielke natychmiast zajął się intensywnym konferowaniem z siedzącym obok synem hrabiego von Loth, przypuszczalnie o piciu i dupach, bowiem młody Jurgen niczym innym się nie interesował. Petrat po swojej drugiej ręce miał wysokiego kapłana Malvaniego –fanatyka religijnego, który w rozmowie wszystko poza szerzeniem wiary uważał za herezję – więc zostało mu tylko przyglądanie się sali.
Patrzył na posłów, składających zapewnienia o przyjaźni i współpracy osobiście lub przez tłumaczy. Patrzył na wyraźnie znudzonego małoletniego kronprinca, który usadowiony na ozdobnym krzesełku w pewnej odległości od tronu, przebierał ze zniecierpliwienia paluszkami. Patrzył na szefa kancelarii Capriviego – wysokiego człowieka o szlachetnych rysach twarzy i opornych wobec grzebienia stalowoszarych włosach, jak zadumany opiera brodę o złączone dłonie, myśląc o jak najdłuższym utrzymaniu cesarstwa przy życiu. Patrzył na siedzącego obok ministra wojny, a zarazem swojego kuzyna, Karla von Heggebanka, jak udaje, że przysłuchuje się wystąpieniom, zastanawiając się zapewne, jak zająć miejsce Capriviego. Patrzył wreszcie na Wielkiego Maga, a raczej na wykonaną z najdroższych tkanin zasłonę i dwie siedzące z obu jej stron piękne damy – tradycja mówiła, że pierwszy czarnoksiężnik imperium otrzymywał w ramach perwersyjnej rekompensaty najpiękniejsze córki dwóch najpotężniejszych rodów. Zasłona natomiast chroniła dwór i dostojnych gości przed dysonansem estetycznym. Nikt przecież nie chciał oglądać zaślinionych ust, zdeformowanych kończyn, czy skóry pokrytej liszajami. Ani też słuchać niekontrolowanego, obłąkańczego bełkotu.
-Niezłe jaja dzieją się u von Lothów, ale o to nic w porównaniu w gównem, w jakie wdepnął Riise. Nie stary Riise, ale jego bratanek, ten ,co kiedyś w pojedynku uciął ucho Jarnliebowi Neurathowi – Mielke zaczął referować najnowsze wydarzenia Petratowi, któremu jednak wciąż łupiąca głowa przeszkadzała w wyrażeniu choć śladowego zainteresowania – Otóż młody zamówił u kupca tutaj, na Nabrzeżu, magiczne wizjery. W celach towarzyskich, chciał mieć dobry kontakt ze wszystkimi przyjaciółmi. A z przyjaciółkami to wizja mu się, he he, tym bardziej przydawała... No ale doszedł do wniosku, że go liczygrosz oszukał. Wizjery nie miały takiego zasięgu lub obraz nie był na tyle szczegółowy, nieważne. W każdym razie zebrał swoich znajomych, a znajomych miał takich, że tylko z nimi na Maarghard pójść i ruszył egzekwować reklamację siłą. Ale, jak to on, długi jęzor miał i zdążył się w karczmach wygadać, na kogo i po co idzie. Więc jak tylko przyszedł ze swoimi na Nabrzeże, czekał już na niego kontyngent, he he, lokalny. Sami kowale, rzeźnicy i dokerzy. No i było gorąco...
Petrat, choć był zatwardziałym ateuszem, stwierdził w myślach, że jakaś błagalna modlitwa by się przydała. Drażnił go Mielke ze swoimi historyjkami, drażnił dwór, coraz bardziej zmurszały i uwikłany w intrygi, mające rozwalić od środka spiski, uknute w celu zwalczania koterii, których celem było planowanie kolejnych intryg. Drażnił von Steckhardt, szykujący się już do powstania i wygłoszenia równie gładkiej, co obłudnej mowy o niezmiennej przyjaźni łączącej Sonderberg z jego wielkim partnerem. Drażniła w końcu ceremonia, długa, nudna i pozbawiona znaczenia. Zadarł głowę i popatrzył w sufit, potem na cesarza, potarł podbródek, popatrzył na Capriviego i ambitnego kuzyna, znowu na cesarza i w akcie ostatecznej desperacji zaczął drapać się po nosie. Cokolwiek, by tylko przetrwać. Cokolwiek...
-I młody do dzisiaj leczy się z ran, a rodzinie Fassbinderów musi sfinansować pogrzeb ich Rolanda, to jest jakieś chore. Do czego to doszło, żeby mieszczuchy mogły nami pomiatać, no powiedz mi Petrat? Ja myślę, że jak tak dalej pójdzie, to już będzie koniec, że nasz czas się kończy... – Mielke perorował dalej, aż jego słów nie zagłuszył wybuch rozrywający tron cesarski na drzazgi.
-... i przemija postać tego świata – dokończył z rozpędu Mielke, patrząc na dymiącą, czarną dziurę i smugi krwi na błyszczącej posadzce, zanim tumult i krzyki kobiet nie zagłuszyły go do reszty.

_________________
Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 25.07.2005 @ 9:33:40 
Offline
Regis
Awatar użytkownika

Rejestracja: 16.05.2004 @ 15:45:18
Posty: 1766
Sex, to jest naprawdę świetne :) Długo zwlekałeś z napisaniem dalszego ciągu, ale warto było czekać. A teraz bierz się do roboty, bo i 'Zmierzch...' i to cudo czekają :)

_________________
وأنا؟ أنا كقطة سيامية في جوف راحتيه


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 25.07.2005 @ 22:13:34 
Offline
Villentretenmerth

Rejestracja: 04.08.2003 @ 19:27:23
Posty: 5488
Nowa jakość :)
Niezłe, myślę, że sprawnie napisane. Faktem jest, że nie przepadam za wprowadzeniami, ale z zainteresowaniem czekam na ciąg dalszy :)

_________________
"Bla bla pod burym bla bla żywopłotu
Bla-blałem ją bla bla wśród ptasząt łopotu.
W mokrej glinie łopatą wykopany dół,
Jej bla-bla bla bla przebił osikowy kół."
Shague Ghintoss by Jake Jackson

ja odpuściłam sobie już dawno. wmk <rotfl>


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.07.2005 @ 21:59:23 
Offline
Dziecko-niespodzianka

Rejestracja: 13.07.2005 @ 20:41:30
Posty: 20
tzn chcecie powiedzieć że można tu pisać swoje jakieś opowieści ??? Jak tak to moge też coś wyskrobać.....

_________________
People=shit


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.07.2005 @ 22:19:34 
Offline
Kochanek Vesemira
Awatar użytkownika

Rejestracja: 03.10.2002 @ 16:09:47
Posty: 16427
Tak, ale załóż nowy temat. Bo jak w tym, to zabiję :>>>

_________________
Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.07.2005 @ 22:23:28 
Offline
Feldmarszałek Duda
Awatar użytkownika

Rejestracja: 17.06.2004 @ 21:19:33
Posty: 4505
I będziesz miał rację oraz alibi:D


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.07.2005 @ 22:28:02 
Offline
Leeeniwa Wiewiórka

Rejestracja: 22.05.2003 @ 17:02:23
Posty: 21351
Lokalizacja: Wonderland
Sex, jak już kiedyś pisałam, podoba mi się twój sposób używania słów. Tutaj to pasuje jak ulał, Nocta ma rację, też jestem ciekawa dalszego ciągu, na który pewnie przyjdzie czekać do jesieni:)

_________________
Przyszłam na świat po to
Aby spotkać ciebie
Ty jesteś moim słońcem
A ja twoim niebem
Po to jesteś na świecie
By mnie tulić w ramionach


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.07.2005 @ 23:21:14 
Offline
Adept
Awatar użytkownika

Rejestracja: 23.07.2005 @ 13:20:56
Posty: 270
Sexbeer pisze:
Świątynie Thorstena bezczelnie strzelały iglicami w niebo, jakby rzucając wyzwanie Bogu Gromów

Mógłbyś powiedzieć, że się czepiam (i zresztą miałbyś rację), ale cuś mi tu nie pasuje, że świątynia zbudowana na cześć jakiegoś boga wygląda jakby groziła temuż... Ale generalnie większych błędów chyba nie ma (przynajmniej takowych nie zauważyłem), dobrze się czyta... Pozostaje mi tylko pogratulować i czekać aż c.d.n.

_________________
To reach the unreachable star...
This is my quest to follow that star
No matter how hopeless, no matter how far
To fight for the right
Without question or pause
To be willing to march
Into hell for a heavenly cause...


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 29.07.2005 @ 14:35:52 
Offline
Wiedźmin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 13.12.2003 @ 0:20:37
Posty: 621
Lokalizacja: Tychy
Dobre, ja czekam na ciag dalszy. Jeden mały błąd znalazłam - "Mocniej zacisnął oczy" - chyba powieki bardziej by tu pasowały. ;)


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 11.08.2005 @ 0:37:43 
Offline
Wiedźmin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 19.10.2004 @ 15:31:44
Posty: 680
Lokalizacja: z Mchu i Paproci
Bardzo przyjemne opowiadanko.
Czepię się, a jakże:
Cytuj:
(...) odpromienniki emitowały lekką, bladoróżową łunę, z takiej odległości i przy takim świetle i tak niezauważalną.

trochę to brzmi jak reklama telefonów komórkowych na karty :)


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 08.08.2006 @ 18:47:06 
Offline
Dijkstra

Rejestracja: 20.09.2002 @ 16:21:55
Posty: 7950
Lokalizacja: Łódź
Przyznam, że nie doczytałam. Zabiła mnie rozkręcająca się dłuuuugo scena uroczystości, nawał szczegółów i ogólna bombastyczność. Może kiedyś podołam.

_________________
You stay away from my boy's pants or I'll hang ya from my Jolly Roger, ya Jezebel!
Elaine Marley-Threepwood


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 16.08.2006 @ 15:38:10 
Offline
Dziecko-niespodzianka

Rejestracja: 27.01.2006 @ 16:33:26
Posty: 41
Lokalizacja: Boat Town
Bardzo miłe i "lekkie" czytadło, masz styl całkiem przyjazny czytelnikowi.
Troche gryzły mnie w oczy nazwy własne i imiona postaci, pisząc prozę fantazy mogłeś pokusić się o język "fantastyczny" a nie niemieckojęzyczne konstrukcje nazwowe i imiona...ale cóż może to tylko moja prywatna awersja do języka naszych zachodnich sąsiadów...
Klimat w ogólnym zarysie przypomina mi "Achaję", ale nie sądzę byś się nią inspirował to pewnie tylko podobieństwo stylu.
Czekam na ciąg dalszy...oby wkrótce:))

_________________
...Było smaszno i jaszmije smukwijne,
Świdrokrętnie na zegwniku węźały,
Peliczaple stały smutcholijne,
A zbłąkinie rykoświstąkały...
"Jabberwocky"


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 12 ] 

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]


Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Przejdź do:  
cron
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group