Wieża Błaznów

Dyskusje na tematy związane z Andrzejem Sapkowskim (i wiele innych)
Dzisiaj jest 29.03.2024 @ 1:52:13

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 3 ] 
Autor Wiadomość
Post: 20.01.2006 @ 15:22:05 
Offline
Yarpen Zigrin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15.11.2004 @ 23:09:35
Posty: 2437
Lokalizacja: Z Tychów, tak a nie inaczej, przez mieszkańców zwanych
Po dłuższych przymiarkach postanowiłem wrzucić tutaj część swojego ostatniego dziełka. Póki co to tylko początek... zobaczymy co z tego wyjdzie. Od razu mówię, że w TES nie grałem, a wszelkie zbieżności i podobieństwa nazw... wyniknęły z działania podświadomości. :))

Daggerfall pokryte było śniegiem. Przez ostatnie dziesięć dni padał on mocno i nieprzerwanie. Cała okolica wokół miasta skryła się za białą ścianą, lecącego z nieba puchu. Wydawało się, że można by usłyszeć każdy uderzający o ziemię płatek.
Danton brnął z trudem przez zaspy, które blokowały przejście ulicami miasteczka. Od północy wiał silny i zimny wiatr, wzmacniał uczucie i tak wielkiego chłodu. Mężczyzna musiał szczelnie owinąć twarz, chociaż to niewiele pomagało. Byle tylko znaleźć się w ciepłym wnętrzu karczmy. Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie padł koń Dantona, nawet zwierzęta nie były w stanie wytrzymać takich temperatur.
Jego dłoń dotknęła ciężkich dębowych drzwi, zanim wszedł do środka spojrzał na sąsiednie domostwa. Jedynie z niektórych kominów wypływał ciemnoszary dym, który szybko znikał.
- Pieprzona pogoda – dobiegł go głos z wnętrza karczmy – nawet łba wychylić nie można. Bo ten zaraz odpadnie. Nawet mój dziad nie pamiętał takich zamieci!
- Twój dziad to nie pamiętał którędy się do wychodka chodziło! – odpowiedział drugi śmiejąc się, wydawane przezeń dźwięki przypominały kwiczenie wieprza. Nikt nie zwrócił większej uwagi na wchodzącego do karczmy mężczyznę. – Zamknąć te drzwi do ^cenzura^ nędzy! Dawno takiej zimnicy nie było. – zakwiczał klient.
- A co? Boisz się, że ci rzyć odpadnie? – odezwał się pierwszy – Jak się twoja baba dowie, że żłopiesz piwsko, miast narąbać drewno na opał, to sama cię wrzuci do kominka.
- Milczeć tam wy chamy! – krzyknął siedzący w kącie karczmy rycerz. – Nie mam ochoty wysłuchiwać waszym prostackich pogaduszek
- Ty popatrz, jakie panisko! Żreć to mu dać za darmo, a pogadać se nie można. Uszy to ma wrażliwe jak pies, ciekawe czy jak pies zaskomle, gdy go kopnąć w dupę.
- Tak mości panie rycerzu. Toć prawda mój ojciec był cham, nad chamy. Robił w polu dla takich jak ty, nierobów chędożonych, ale bydlak sprytny to on był! Jak mu się ładna pani z dworu nawinęła, to nie przepuścił okazji, o nie. Sam mości pan widzi, jakem sam ze szlachty pochodzę! Daj wać, niechaj uściskam brata!
- Przecz z tymi brudnymi łapami chamie! – Rycerz wydawał się niezadowolony rozwojem rozmowy. – Bo inaczej ja sobie z wami pogadam, mój miecz dawno nie smakował chłopskiej krwi.
- Tagar, jaki z niego chojrak. Za grabię złapię to inaczej z mości panem pogadamy.
- Repen, uspokój się – Odpowiedział mu drugi chłop – na dwór przeca nie wyjdziemy, żeby się z paniczem bić, a tu nie chcem komuś do zupy szlacheckiej krwi nachlapać. Jeszcze się kto otruje.
Widać było, że nikt nie miał ochoty do bitki. Utarczki słowne między panami i pospólstwem stały się znacznie częstsze, od czasu gdy cała okolica utonęła pod śniegiem. W taką pogodę nie było możliwym pracować, a chłopu się nudziło. Pan nie miał na razie bata, którym mógłby ich uspokoić. Danton zdążył już usiąść i słuchając tych pogaduszek popijał piwo. Tu przynajmniej było ciepło, a i rozrywek nie brakowało. Karczmarz nie miał chęci wtrącać się w te sprzeczki, gdyż i jego to wszystko bawiło.
- Może i piwo złe dla jaśnie wielmożnego pana? Czy może chama? Z taką pieską gębą to nietrudno pomylić z chłopem. – Zakwiczał już nieco pijany klient. – Patrzcie jak się to to krzywi. Czyżby pies waszą matkę wychędożył? A smak jak widzę to po niej wam ostało.
- Dosyć tego ty chamie! – Rycerz wstał od swojej ławy, chwycił leżący obok miecz i rzucił się ze złością na chłopa. – Zaraz ci ten kosmaty ryj odrąbię!
Karczmarz nie wytrzymał, jednym susem przeskoczył przez brudną ladę i odepchnął szlachcica. Ten zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i upadł na podłogę wypuszczając błyszczący miecz. Miał wielką ochotę pociąć nadgorliwego sprzedawcę, ale gdy tylko spojrzał na tę wielką sylwetkę, zrezygnował.
- Dobra dosyć tego panowie! Mamy ważnego gościa, a więc proszę o trochę kultury. – Spojrzał na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał rycerz, a następnie na mężczyznę siedzącego w cieniu. Budził on w tym człowieku jakiś niepokój.
- Kto to? – Spytał Danton siedzących obok chłopów. Wskazywał na człowieka, który był przyczyną nagłego spokoju w karczmie.
- Jakiś dypolmata, czy jakoś tak. – Odezwał się kwiczący mężczyzna. – Podobno wędruje z Nylagaar, aż do naszego miłościwego króla Gaaenora z Viltaen. Mówią że to Aèb Nyyr, Piromanta.
- Piromanta? – Spytał cicho Danton, nie ukrywając swojego zaskoczenia. – Co on robi aż tutaj?
- Od czasu gdy pojawiło się to przeklęte zimno, cała masa ich się tutej kręci. – Odezwał się drugi chłop. – Może szukają okazji do zarobku, a może robią cuś zupełnie innego. Nie wiem. – Pociągnął głośno nosem i bez zahamowań splunął na podłogę.
Danton teraz już zupełnie nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Słyszał co nieco o ludzie z którego wywodzili się owi Piromanci, ale nigdy takiego nie widział, ani też nie wiedział co taki potrafi. Daggerfall leżało tuż przy granicy z królestwem Tandanar, na zachód od Ziemi Niczyich, a z tego co wiedział, kraj pochodzenia owego ludu, leżał daleko za krainą zamieszkiwaną przez elfy. Mężczyzna siedzący w cieniu, wydawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co działo się dookoła, jednak co jakiś czas widać było płomień świecy odbijający się w jego oczach. Obserwował ich uważnie, zapewne słyszał też całą rozmowę, której był głównym bohaterem. Ogień w kominku, na krótką chwilę rozbłysł tak, że jego twarz była dobrze widoczna, ale chyba tylko Danton patrzył na niego.
Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy Piromanta wstał. Rzucił kilka monet na stół, jako zapłatę za piwo i bez słowa udał się w kierunku wyjścia. Nie miał ze sobą płaszcza, co bardzo zdziwiło niektórych obecnych w karczmie. Kiedy mijał Dantona, dało się poczuć niesamowite ciepło bijące od wychodzącego. Otworzył drzwi, ale nikt z obecnych nie odczuł zimna, które powinno było wpaść do środka. Drzwi zamknęły się z dużym hukiem.
Dwaj chłopi dokończyli swoje piwo nie spiesząc się zanadto, spojrzeli na siebie. Zostawili zapłatę na stole i zebrali się do wyjścia. Ten z kwiczącym głosem owinął głowę starym szalem, a drugi narzucił na siebie obszerny płaszcz. Po raz kolejny otworzyły się drzwi. Fala zimna uderzyła w twarz Dantona. Chłop z płaszczem odwrócił się jeszcze i powiedział głośno.
- Nie dotykaj zamarzniętych ludzi przybyszu… to niebezpieczne. Unikaj ich jak ognia!
Zaśmiał się głośno po tych słowach i zamknął za sobą drzwi do karczmy. Wewnątrz zapanowała cisza, jedynie rycerz nadal klął pod nosem, żałował, że nie miał okazji im pokazać co potrafi. Danton pił dalej swoje piwo, myślał co mogły oznaczać słowa chłopa.
Karczmarz po chwili zaczął śpiewać starą żołnierską piosenkę.
Hej żołnierzu, hej na koń
Szablę swoją weź w dłoń
Ubij nią, ubij Maraza
Na świat spadła nowa zaraza…

Danton wstał i podszedł do lady, za którą stał ów rosły mężczyzna. W kolejnej zwrotce raz jeszcze padło słowo „zaraza”. Piosenka ta była miła i łatwo wpadała w ucho, chciał zapytać śpiewającego, ale głupio mu było przerywać. Gdy padły ostatnie słowa, Danton zwrócił się do stojącego za ladą i spytał.
- Jaka zaraza? Dlaczego pan akurat to zaśpiewał?
- Ano zaraza… lubię tą pieśń, ostatnimi czasy stała się dosyć… jakby to powiedzieć… popularna. – odezwał się karczmarz wycierając jeden z kufli. – Zanim ta magiczna hołota tu przybyła, kilka osób zmarło nagle, rzekłbym wręcz, że w sposób nad wyraz dziwny.
- Jak to dziwny? Co masz waść na myśli? – Danton był coraz bardziej zainteresowany wszystkim, co się działo w tej małej wiosce.
- Wolnego panie podróżniku! – Powiedział głośno rosły mężczyzna zza lady. – Ja tam nic nie wiem i w żadne dziwne sprawki mieszać się nie chcę.
- A za sztukę złota? – Przybysz miał nadzieję, że jakoś ruszy chciwe, wiejskie serce.
- Złoto? A bo to ja biedny, karczmę mam, piwsko jak woda się leje, nic mi więcej nie potrzeba… cóż to? Czy widzę w dłoni mości pana dwie sztuki złota?
- Jak się pan tak opierasz. Dobrze niechaj będzie… dwie sztuki złota. Więcej nie dam!
- Na bezrybiu i gryf ryba! Daj pan to złoto, bo widzę jak ono pali w rękę. Ciężkie to to i nieporęczne, pomogę ponosić!
- Mów więc wać – Danton zaczynał się powoli niecierpliwić, przyszło również zwątpienie w wiarygodność słów karczmarza, jednak gdy monety znalazły się w jego brudnej kieszeni, szybko rozwiązały mężczyźnie język.
- Przybliż się no trochę przybyszu, bo nie chcę by ktoś za darmo słuchał. Nikt nie patrzy? Ha, całe to chamstwo leży pijane, ich to nawet ogień smażący im rzyć, by nie obudził. Nie dalej jak miesiąc temu, kiedy spadł pierwszy śnieg, po nocy znaleziono trupa. Niby nic ciekawego, chłop zamarzł w polu, a cały był pokryty lodem. Nie chcieli trupa ruszać, dopóki nie przybędzie baba, żona zmarłego. Jak nie zaczęła lamentować, rzuciła się twarzą w śnieg, podbiegła do ciała i przytuliła ten sopel ludzkiego lodu, a potem zabroniła ruszać. Niedługo później sąsiadka znalazła ją zamarzniętą w chacie, wewnątrz było gorąco niczym w piekle u samego Harrena za piecem, a lód nie stopniał. Wezwano magików z Solen, jeden baby dotknął i sam się w umarlaka zamienił. Dzieciaki w polu starego chłopa zaczęły macać i to samo się z nimi stało, a potem wiadomo… rodzice, bo ich dzieci. I tak oto Nasze małe Daggerfall jeszcze mniejszym się stało.
- Magicy stwierdzili, że to jakaś zaraza? – Spytał Danton, nie do końca wierząc w prawdziwość słów karczmarza. Zaczynał żałować straconego złota.
Rosły mężczyzna przyuważył grymas powątpiewania przybysza i odezwał się głośniej.
- Toć ja najszczerszą prawdę mówię. Jakiś ważny czarodziej wylazł z chaty i wrzasnął, że trzeba ci ją spalić, a trupów, pod żadnym pozorem nie dotykać! Niech mi Rachachel serce wyrwie, jeśli miałbym zełgać. Wszystkie ciała, obrzucono drwami i podpalono. Tyleśmy to przeklęte choróbsko widzieli, diabli wiedzą skąd to przyszło i dokąd poszło.
- A tamci dwaj? Czy mieszkają gdzieś tutaj?
- Te chamy co to wyszły niedawno? A skąd! Pierwszy raz żech ich widział, gadali jakby byli stąd, ale czort ich wie. Przyszli, poszli… co to za różnica? Ważne, że zapłacili! I na Serce Akima nie mam ochoty tych bydlaków więcej oglądać, tak to oni mogą do swoich bab gadać, a nie do moich klientów. Chociaż przyznam, że było z czego się pośmiać…
- A co to taki Piromanta robi w okolicy? Słyszałem już kiedyś o tym dziwnym ludzie, ale nigdy na oczy nie widziałem takiego. Co? Już się pan nagadałeś? Więcej złota nie dam, za dwie monety chcę usłyszeć więcej niż tylko wiejskie plotki.
- Cóż to za czasy, już uczciwie człekowi zarobić nie dadzą, ale niech będzie. Powiem co wiem. Różni ludzie tu przychodzą i jeszcze różniejsze rzeczy gadają, a moje piwo to jak eliksir prawdy jest. Wypije jeden z drugim i zaczynają dużo rozmawiać. Ale ci Piromanci to nie upijają się w ogóle, tak! Widziałem więcej niż jednego w przeciągu miesiąca. Mówi się, że gdy zaczęła się ta zima, król Gaaenor posłał wielu gońców, do ich kraju za Wielką Pustynią Gobah.
- A co to? Zima to coś dziwnego? – Spytał zdziwiony Danton, coraz bardziej interesowało go wszystko, co się tu działo.
- Wać pan pewnie z dalekiej północy? Na elfa mi wać pan nie wygląda. Więc może z Diltaèn? Tam to może nic dziwnego, ale u nas w zimie, to co najwyżej jest chłodno, ale tak, że jak wywalisz dzieciaka za drzwi. to jeszcze spocony do chaty wróci. Takiego śniegu i mrozu najstarsi wieśniacy nie pamiętają, a że konie i hodowlane zwierzęta padać zaczęły, nasz mądry król zwrócił się z prośbą o pomoc do tych… Piromantów. Odmieńców w rzyć wychędożonych.
Karczmarz, niezbyt pocieszony zaistniałą sytuacją, nalał sobie piwa i jednym duszkiem wypił całość. Otarł resztki piany górną częścią dłoni, bezpardonowo beknął i splunął do wiadra, w którym zwykł myć kufle. Dantonowi od razu przeszła ochota na kolejne zimne piwo. Te, które wypił, zaczynały mu już szumieć w głowie.
- Kontynuując… król sądzi, że jakoś ci popaprańcy poradzą sobie z tą zimą. Jeżeli o mnie chodzi – karczmarz ściszył głos – to myślę, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Oni tu przybyli chyba tylko i wyłącznie, aby zarobić na naiwności ludzi. Cyrkowe sztuczki niewiele pomogą zwłaszcza, gdy trzeba walczyć z naturą. Psiakrew! Pieprzony północny wiatr. U was to pewnie jest tak ciągle, hę? Nie wiem co się z tą pogodą wyprawia, kiedyś nie bywało u nas takich zamieci, w ogóle nie było śniegu. Od czasu, gdy zaczęły wiać te przeklęte wiatry z Ishten Dar, żyć nie można. Nie wiem jak sobie poradzimy jeżeli to potrwa dłużej, póki co mamy jeszcze małe zapasy w mieście, jedynym pożytkiem jaki niesie ze sobą ta anomalia, jest to, że całe to żarcie tak szybko się nie psuje. Ba! Wystawisz na dwór to i może leżeć tygodniami!
- Dziękuję karczmarzu, za tą jakże pouczającą lekcję… - odezwał się niezbyt zadowolony Danton, dwie sztuki złota i jedyne czego się dowiedział, nie było dla niego warte nawet pół krasnoludzkiego harkena. – Wolałbym jednak dowiedzieć się czegoś więcej o tych Piromantach.
- Widzę, że mości panu podróżnikowi ciekawość doskwiera, czy nie mam racji? A skąd to wędrujemy? Jeżeli to nie tajemnica oczywiście…
- Nie! To nie tajemnica. – Był oburzony wścibstwem mężczyzny. – Próbuję się dostać do domu, spędziłem trochę czasu u krasnoludów ucząc się rzemiosła. Zadowolony?
- A jakże! Tylko martwi mnie jedno, czy aby na pewno nic się panu tam nie stało? Krasnoludy bywają nieprzyjazne ludziom, lubią czasem komuś to czy owo… odciąć. Ich topory są ostre i zawsze gotowe do bitki. Reandeh abne yhtur iotu.
- Zapewne to wszystko jest bardzo ciekawe, co pan szanowny mówi, lecz ja nie mam chęci na taką rozmowę. Ostatnie pytanie i żegnamy się. Zatem… kim jest tamten rycerz?
Danton wskazał palcem, na leżącego na ławie nieprzytomnego wojaka. Jego miecz leżał spory kawałek dalej, a on sam chrapał głośno leżąc twarzą w rozlanym piwie. Hełmu jako takiego nie posiadał, a nawet jeśli to pewnie był on niewielkich rozmiarów, sądząc po wielkości głowy.
- Tamten ochlaptus? Brudas chędożony? A bo ja wiem… kilka dni temu przybył tutaj, a jako że koń mu padł, wydaje się być tu uwięziony. Pije, płaci, budzi się, trzeźwieje i tak w kółko, kilku klientów chciał mi porąbać, ale nie dałem! Zachowuje się jak jakieś wielkie panisko. Jak wypił to kazał się nazywać Geavyn han Realwing. Szlachcic wielki. Ha!
- Realwing powiadasz? Jakoby znajome mi to nazwisko. – Zamyślił się Danton, przez dłuższą chwilę próbował sobie przypomnieć, gdzie mógł je usłyszeć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Postanowił się pożegnać i wyruszyć w dalszą drogę. – Do zobaczenia panie gospodarzu. Mam nadzieję, że złoto dobrze wydacie.
- Oby Kaoden czuwał nad tobą, mości panie podróżniku. – Odpowiedział ze szczerym i serdecznym uśmiechem karczmarz. – Niech pomyślne wiatry Barag Dar poprowadzą cię do domu. To jedyna dobra rzecz ze strony tych kurdupli.
Danton otworzył drzwi, nieprzyjemny chłód uderzył go w twarz, ale śnieg już nie padał. Ku jego zaskoczeniu, nie zobaczył zaspy na drodze. Droga, którą miał się udać na północ, była sucha, jakby śnieg nigdy nie padał. Pewnie to sprawka Piromanty, może do czegoś się bydlak przydał, pomyślał. Na białym zalegającym puchu nie dostrzegł nigdzie śladów dwóch chłopów, którzy wyszli przed nim. Bardzo możliwe, że cała czwórka szła w tym samym kierunku.
- Wynocha brudasy! – Donośny glos karczmarza, stawał się coraz cichszy, wraz z tym jak podróżnik oddalał się od tego miejsca. – Zaczyna tu śmierdzieć gorzej niż rzyć weondry! Jak byli goście to nie chciałem wstydu robić, a teraz wynocha wy obdartusy…
Słowa stały się niewyraźne.


Nie minęło więcej niż kilka godzin, kiedy Danton poczuł, że robi się niezwykle ciepło. Słońce powoli chowało się za horyzontem, pomimo późnej godziny i śniegu wokół, po plecach spływał mu pot. Wciąż szedł drogą, którą w jakiś sposób narzucił mu tajemniczy Piromanta. Coraz więcej kropli spadało z gałęzi drzew, ewidentnie zima odeszła, ale na jak długo? I dlaczego tak nagle? Wiele pytań pozostawało bez konkretnej odpowiedzi. Podróżnik szedł, dalej. Krok za krokiem, chciał już tylko dotrzeć do miasta i wypocząć. Nagle stanął w miejscu. Suchy, bezśnieżny trakt prowadzący go od Daggerfall, skręcał nagle w las. Był wystarczająco zmęczony, nie miał ochoty brnąć przez zaspę, a miasto majaczyło w oddali. Gdyby miał konia wszystko byłoby łatwiejsze. Mokry, topniejący śnieg strasznie utrudnia chodzenie.
- By cię szlag Tagar! – Krzyknął ktoś z głębi lasu. Wymienione imię wydało się Dantonowi znajome, tak samo jak kwiczący głos, który je wypowiedział, – Czy naprawdę musiałeś to zrobić? Psia jucha… naprawdę nie mogłeś się powstrzymać? Musiałeś go zabić? Teraz ten przeklęty sukinkot leży martwy i na nic się już nie przyda!
- To nie jest moja wina! – Bronił się drugi mężczyzna, wrzeszcząc wściekle. – Gdyby nie cisnął w nas kulą ognia byłby nadal żył…
- To by się nie zdarzyło, jakbyś nie zaczął skakać jak szalony piszcząc przy tym jak baba! Nie dostrzegłby nas.
- A bo to moja wina, że wdepnąłem w łajno sanakki? Przysypane było śniegiem, to nie widać. Powąchaj jak cuchnie, no dalej. Sam widzisz! Tego cholerstwa do usranej śmierci się nie pozbędę.
- Ale dlaczego, na Atheasa musiałeś go zabić? Mieliśmy go tylko śledzić i dowiedzieć się co nieco, nie było mowy o mordowaniu! Mogłeś go ogłuszyć czy coś. – Mężczyzna chwycił się za głowę. – To miało być proste, rutynowe zadanie.
- Mógł nie używać czarów. – Odpowiedział z największym spokojem Tagar. – Wtedy bym mu nic złego nie zrobił. Sam jest sobie bydlak winien.
- Bo czuł ten… bydlak, że czegoś od niego chcemy, nikt nie lezie tyle czasu za Piromantą ot tak! Gdybyś chociaż zamykał czasem tą przeklętą gębę, to wszystko by się udało! Tylu pijackich piosenek nawet w zamtuzach nie słyszałem.
Mężczyźni ucichli na chwilę, drugi z nich Repen o kwiczącym głosie, rozglądał się czy nikt ich nie widzi. Nikogo nie dostrzegł, zatem wrócili do rozmowy.
- Uspokójmy się trochę. Głęboki wdech, jeszcze raz. Dobrze. Zapytam inaczej. Dlaczego, skoro do tej pory nie potrafiłeś przy pomocy magii świeczki zapalić, teraz do ^cenzura^ nędzy musiałeś tak ową magią go potraktować?! Szlag mnie za chwilę trafi przy tobie!
- Gdyby był lepszym czarodziejem, to by się obronił przed moim atakiem, ale widać, że z niego dupa nie magik.
- Dupa? Sam żeś jest dupa! Teraz na nic nam się ten flak nie przyda. No popatrz na niego!
- Jak by z ciebie był dobry medyk, to byś go uratował. – Stwierdził ze spokojem mężczyzna.
- Uratował? Czy ci na mózg już ten śnieg padł? Jak niby miałbym go uratować, twoje zaklęcia urwały mu głowę! Nawet nie wiemy co się z nią stało. Moje nekromanckie zdolności na nic się tu nie przydadzą, bo nie mamy tej cholernej łepetyny.
- Gówniany z ciebie Nekromanta i tyle! Ha!
- Posłuchaj mnie uważnie przez chwilę. Wspomnienia… jak dotąd jasne? Tak? Dobrze. Więc wspomnienia u wszelkich istot, czy to ludzi, elfów, krasloudów, zachowane są w głowie, a żeby coś z niej odczytać, wypytać trupa, trzeba ją najpierw mieć! A to czym my dysponujemy, to jedynie dymiące zwłoki bez twarzy, uszu, oczu, czy nawet czaszki.
- Co to za problem? Znajdziemy innego Piromantę i będziemy go śledzić.
- A co zrobimy z tym? Przecież go nie spalimy, jeden Raedon wie, co się z tymi odmieńcami pod wpływem ognia dzieje. Znaleźć nowego? Co się w twojej głowie dzieje, jakiś mały chochlik podpowiada ci co masz robić? Każdy Piromanta ma swoją obstawę, zawsze ktoś za takim dyskretnie podąża, czasem nawet idzie przed nim. Pamiętasz tego rycerzyka z karczmy? To był taki tajemny ktoś. Z trudem udało mi się go pozbyć, przy pomocy eliksiru, który trafił do jego piwa. Ci odmieńcy są gośćmi króla, a ten nie puszcza ich samopas. Bardzo mu zależy na ich bezpieczeństwie. Dlatego wysyła za nimi najlepszych, zasłużonych ludzi. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na pijaka.
- Nikogo ważnego nie bronił… coś trzeba z trupem zrobić. Może uda się to jakoś zataić, nikt przecież nie musi wiedzieć o naszej małej wpadce. Czyż nie?
Z prawej strony, mężczyzn dobiegł trzask łamanej gałęzi. Tagar nie namyślał się byt długo, cisnął kolejny magiczny pocisk. W lesie rozległ się dźwięk wybuchu i cichy urwany krzyk. Danton nie słyszał już nic, leżał nieprzytomny z twarzą w śniegu.

C.D.N.

_________________
21. 04. 2006


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 28.01.2006 @ 21:13:54 
Offline
Yarpen Zigrin
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15.11.2004 @ 23:09:35
Posty: 2437
Lokalizacja: Z Tychów, tak a nie inaczej, przez mieszkańców zwanych
Wrzucam resztę... tego co do tej pory udało mi się napisać, mam nadzieję, że ktoś wreszcie przyczepi się :)) i skomentuje.

Głowa bolała potwornie, jakby ktoś uderzył Dantona z całej siły krasnoludzkim młotek kowalskim. Przynajmniej miał pod nią miękko. Właściwie gdyby nie tępy ból wewnątrz czaszki, czułby się wspaniale i rześko leżąc na wygodnym łóżku. Nie miał najmniejszej ochoty z niego wstawać, ani otwierać oczu. Może to i lepiej… w końcu i tak nie mógł się ruszyć.
- Mam dosyć tego! – Krzyknął ktoś, kwiczący głos rozwiał wszelkie wątpliwości co do tożsamości tej osoby. Ukłucie przeszyło głowę Dantona. – Który dureń dawał ci lekcje magii? Porozmawiam ja z nim sobie, jak tylko wrócimy do…
- Myślisz, że on słyszy? – Przerwał drugi mężczyzna wskazując na leżącego. – Lepiej nie ryzykujmy…
- Ach tak? A ciskanie piorunem kulistym, w kogo popadnie nie jest ryzykowne? Tagar… już wystarczająco nabałaganiłeś, a ja nie mam ochoty wiecznie po tobie sprzątać.
- Ah’aer Tuer?
- A co mamy zrobić? – Oburzył się Repen. – Najlepszym wyjściem byłoby ear Tue yurtei, ale to nie jest wyjście. Nie po to go leczyłem. Dosyć już narobiłeś szkód! Zamknij się i pozwól mi pomyśleć.
Medyk zaczął chodzić po izbie. Głośne kroki odbijały się w niej echem i powodowały nasilający się ból rannego. Kwiczący mężczyzna drapał się po głowie, intensywnie nad czymś myśląc. Dantona rozpierała ciekawość. Nieraz już przez nią wpadł w niezłe tarapaty, a teraz miał tylko nadzieję, że będzie inaczej. Próbował ruszyć ręką, nie mógł, czuł jednak że dzieje się tak z innego powodu niż przez odniesione rany.
- A może… – Odezwał się Tagar, rozpierała go chęć zrobienia czegoś, widać było że nie mógł ustać w jednym miejscu.
- Mówiłem już, dosyć zapieprzyłeś. Nie możemy go zabić, bo… po pierwsze: nie płacą nam za to, a po drugie: właściwie nie wiemy, co wie. Nie będziemy mordować niewinnego, już wystarczająco wiele widziałem przemocy i pogardy.
- Właściwie to chciałem zapytać, czy pójdziemy na piwo. Zaschło mi w gardle przez to wszystko, a poza tym strasznie chce mi się lać.
Repen stanął jak wryty, wszystkie słowa uwięzły mu w gardle. Po chwili cały zaczął drżeć jakby za chwilę miał eksplodować i rzucić się na towarzysza. Przepełniała go wielka chęć rozszarpania Tagara.
- Czy możecie mi panowie powiedzieć, co się tu do stu mantikor dzieje? – Spytał Danton, nawet nie wiedział w jak dobrym momencie padły te słowa. Medyk właśnie miał złamać wszelkie zasady, jakich do tej pory przestrzegał.
- No cóż… no eee… – Zawahał się czarodziej. – No więc my tu… – Przerwał nagle, oczekując że resztę wyjaśni Repen.
- Ha! Nasz mości królewicz raczył się w końcu obudzić. – Odezwał się kwiczący głos. – Coś mi się wydaje, że pan już nie śpi od dłużej chwili, nieładnie tak podsłuchiwać. Jak widać mój niezbyt rozgarnięty przyjaciel, nie potrafi skutecznie rzucić nawet tak prostego zaklęcia…
- A ty potrafisz tylko gadać!
- Mówiłem ci już, zamknij się! Jeszcze jedno słowo, a wyrzucę cię przez to zafajdane okno!
- Przepraszam, że przerywam wasze zabawne pogaduszki, ale chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy.
- Zatem pytaj pan. – Odburknął nieco znużony Repen. – Ale niech mości pan nie oczekuje, że odpowiemy na wszystkie, męczące pana problemy.
Danton zamyślił się nieco, próbując uporządkować myśli i kłębiące się w jego głowie pytania tak, aby żadnego nie pominąć.
- Zatem… gdzie jesteśmy? I kim wy jesteście?!
- Zawiodłem się… drogi panie podróżniku. Oczekiwałem czegoś mniej banalnego, ale odpowiem skoro tak się pan tego domaga. W chwili obecnej jesteśmy w Viltaen, a co do dokładnego miejsca… nie wiem, ale przyznam że mogliśmy lepiej wybrać gospodę na nocleg. Strasznie tu cuchnie. Czyż nie Tagar?
- No…
- Co to znaczy „no”? Szlag, przez tą przeklętą iluzję chyba ci na mózg padło! Mam już dosyć tego cholernego chamskiego słownictwa! Kerr’daarg!
- Nie odpowiedział mości pan na drugą część mojego pytania. – Przerwał Danton, a pytań miał jeszcze sporo do zadania. – Ale proszę się nie trudzić. Chyba się domyślam.
- Ho ho! Proszę na jakiego bystrzaka żeśmy trafili… niech to szlag! Dlaczego nigdy nic nie może iść, jak to się mówi? Rutynowo! Zawsze ten półgłówek musi coś spieprzyć! Może raz zrobi coś dobrze. Tagar, proszę zdejmij zaklęcie z naszego przyjaciela, niech się trochę rozrusza. Tylko nie wysadź nas w powietrze jak ostatnio w Tulioum!
Tym razem wszystko poszło dobrze. Tagar bez problemu poradził sobie z wcześniej rzuconym przez siebie zaklęciem. Danton wreszcie mógł się swobodnie poruszyć, oczy piekły go potwornie, początkowo obraz był niewyraźny. W pokoju było niewiele światła, ale bez trudu dostrzegł dwie postaci. Jedna z nich siedziała na małym drewnianym taborecie, a druga krążyła nerwowo po izbie przebierając nogami. Teraz był już całkowicie pewny, obaj byli krasnoludami. Brody i niski wzrost utwierdziły go w tym przekonaniu.
- No… skoro już zostaliśmy zauważeni. – Odezwał się siedzący. – To wypadałoby się przedstawić. Repen Yagrin, a to mój przyjaciel, ekhm… współpracownik, Tagar Daedorn.
- Danton Sullis. – Przedstawił się i usiadł na krawędzi łóżka. – Podróżuję z Antan Al’yh…
- O proszę! To dlatego pana nie zaskoczył widok krasnoluda? Jak długo pan tam był?
- Cztery lata… uczyłem się rzemiosła jako kowal. Uczyłem się u mistrzów kowalstwa!
- Pochlebia pan wszystkim krasnoludom! – Odezwał się wyraźnie zadowolony Repen Yagrin. – Nieczęsto można spotkać człowieka, który z własnej woli jedzie do naszego kraju! Nigdy nie mieliśmy z ludźmi dobrych stosunków. Więcej takich jak pan i świat byłby inny.
- Wątpię. Wojny były, są i będą już zawsze. Tak samo będą masakry, takie jak ta w Teroldar. Pewnie nawet nie wiecie co się tam działo.
- Ja wiem dobrze. – Siedzący krasnolud spochmurniał, na wspomnienie tego wydarzenia. – Uczyłem się historii, mały wzrost nie oznacza małego mózgu i małej wiedzy. Zawsze musi się zdarzyć coś czego potem żałujemy, a to jest niewątpliwie niechlubne świadectwo naszych umiejętności.
- Umiejętności? Mord dokonany na kobietach i dzieciach nazywacie umiejętnością?! A palenie żywcem jest może jakąś konkretną specjalizacją?
- Mości panie Sullis. Mówi pan tak jakby pan nigdy nie żył wśród nas. Czy te cztery lata spędzone na południu nie wyjaśniły niczego? Wszystkie krasnoludy źle wspominają te wydarzenia, wolimy o nich nie rozmawiać.
- Wiem o tym. Czytałem trochę w waszych bibliotekach.
- To dlaczego pan pyta?
- Chciałem usłyszeć to od krasnoluda, wszyscy jak dotąd nabierali wody w usta. Nie wiem co ze mną zrobiliście w międzyczasie, gdy byłem nieprzytomny i nie chcę się dowiedzieć, ale wolałem od razu określić nasze wzajemne stosunki. Nie mam nic do waszego ludu, ale was dwóch nie lubię!
- Nie oczekiwałem niczego innego. Musiałbym być pierwszy naiwny, a nie jestem. Tagar… jak chcesz się odlać to wyjdź i nie czekaj na moje pozwolenie. Co za młodzież, niedługo trzeba będzie im pomagać przy wyciąganiu z portek. Ma pan jeszcze jakieś ciekawe pytania? Z tego co zostało usłyszane, zapewne się pan panie Sullis domyśla, że mamy jeszcze trochę rzeczy do zrobienia.
- Po co te wszystkie cyrki z iluzjami?
- Ha! Niech pan nie udaje głupszego niż jest. To co my robimy, nie jest dla pana istotne. Szuka pan złota? Nie ma takiej potrzeby, bo i tak niczego więcej nie powiem. Wie pan wystarczająco sporo, a pewnie i tak za dużo. Nie mam ochoty się nikogo pozbywać za to co wie, lub co usłyszał. Poza tym, jak pan myśli… skąd wzięliśmy pieniądze na ten pokój, hę? Część poszła na jedzenie, ale nie trzeba się martwić, to co zostało wystarczy na dotarcie do Diltaèn. My krasnoludy mam u siebie wystarczająco dużo złota, no ale nie lubimy go wydawać, gdyż bardzo je lubimy.
- Dlatego pożyczacie moje?!
- Ależ nie ma potrzeby się boczyć. Wiele nie wydaliśmy… no, ale wygląda pan całkiem nieźle. Udało mi się poskładać jakoś głowę, jeszcze jest trochę spuchnięta, jednak obrzęk powinien zniknąć za kilka dni. Wtedy wszystko będzie dobrze.
- Co z Piromantą?
- A co ma być? Pogrzebaliśmy go, śnieg szybko topnieje więc nie było sensu go przysypywać. Strasznie gorący był ten bydlak, gdy go przenosiliśmy. Cóż zwykły pech… nie mieliśmy w planie go zabijać, ale tak wyszło. Nie ma się co przejmować tym odmieńcem, takich jak on jest tu wielu, a wszyscy chcą wiedzieć po co zostali tu sprowadzeni. No! Czas najwyższy na zakończenie naszej rozmowy. I tak powiedziałem już zbyt wiele, jak dla mnie to nie stanowi problemu. Jestem pewien, że nikomu o niczym nie powiesz.
Repen Yagrin wstał i zaczął spacerować po izbie w oczekiwaniu na towarzysza. Tagara nie było od dłuższej chwili, do krasnoluda dopiero teraz dotarło, że wyszedł on bez nakładania iluzji. Przy odrobinie szczęścia żaden człowiek go nie zauważy, zwłaszcza że był to środek nocy. Dawno nie było tak ciemno, śnieg najwyraźniej stopniał, zadziwiająco szybko. Przynajmniej podróż będzie łatwiejsza, pomyślał krasnolud. Daedorn wszedł do izby zadowolony.
- No przyjacielu… coś mi nie służy tutejsze żarcie. Nie uwierzysz, ale…
- Daruj sobie. – Odpowiedział z uśmiechem Repen, po raz pierwszy tego dnia odetchnął z ulgą. Przed nimi wciąż było zadanie do wykonania. – A teraz panie Sullis musimy się pożegnać, liczę na to że już się nie spotkamy. Następnym razem może się to skończyć inaczej. Tagar…
- Tak? Aha już wiem!
Danton upadł bezwładnie na podłogę. Krasnolud czarodziej zajął się nim, miał wymazać z pamięci podróżnika zdarzenia mijającego dnia. Trzymał trzęsącą się rękę nad głową leżącego, nerwowo wypowiadając zaklęcie. Żeby tylko czegoś nie sknocić…


Mężczyzna chodził nerwowo po wielkiej izbie, pośrodku której stał wielki i ciężki dębowy stół. Na środku stał wielki, złoty, trójramienny świecznik. Płomień podskakiwał radośnie, zupełnie jakby nie zauważał nerwowej atmosfery, która rozlała się wokół niczym zapach kwiatu Sinty.
W kącie Sali siedziała kobieta. Swoimi pięknymi, zielonymi oczyma śledziła każdy krok mężczyzny, co jakiś czas tylko mrugała i falowała długimi rzęsami. Ciało miała powabne, purpurowa, aksamitna suknia odsłaniała niemal wszystko to, co powinna była zasłonić. Jednak spacerujący nerwowo nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a ona wpatrując się w jego przygarbioną sylwetkę, obracała palcami pozłacany sztylet.
Mężczyzna w końcu zatrzymał się i spojrzał na rozcięcie z boku jej sukni. Kobieta spojrzała na niego uwodzicielsko i zawachlowała rzęsami po raz kolejny.
- Dlaczego otaczają mnie sami niekompetentni durnie?! – Odwrócił wzrok i spojrzał w okno. Wiatr targał mocno drzewem. – Dlaczego takie jest moje przeklęte szczęście?
Kobieta wstała ze swojego miejsca i wolnym krokiem zbliżyła się do stojącego, który znów zwrócił się w jej stronę. Objęła go delikatnie w pasie, prawą rękę kładąc na szyi. Poczuł zimną stal na karku. Malinowe usta zbliżyły się do jego ucha i wyszeptały.
- Masz mnie… a ja nie jestem niekompetentnym durniem. – Zaśmiała się cichutko.
Pachniała bzem, cudowny i oszałamiający zapach podziałał na niego niemal natychmiast.
- Tak Flavio, jesteś jedyną osobą, która nie opuści mnie w potrzebie. – Znów usłyszał jej śmiech. – Tylko tobie mogę zaufać i się zwierzyć.
- Zatem zrób to mój panie. – Powiedziała ściskając go mocniej.
Rozległo się ciche i nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Wejść! – Krzyknął mężczyzna zdejmując z siebie ręce Flavii. Odetchnął z ulgą, od zapachu kwiatów zakręciło mu się w głowie.
Do izby weszło dwóch ludzi prowadząc trzeciego, który sam nie mógł ustać na nogach. Wszyscy trzej nosili stalowe napierśniki. U dwóch, którzy szli po bokach, na przedzie, na aksamitnym materiale widniał herb królewski. Był to złoty gryf trzymający węża w swoich srebrnych szponach. Wleczony po ziemi człowiek miał na sobie napierśnik bez tego znaku. Jedynie po ubiorze, można było poznać w nim rycerza.
- Znaleźliśmy go w wiosce. – Powiedział stojący najbardziej na lewo. – W Daggerfall, był pijany jak świnia mości panie. Karczmarz nie miał ochoty wyrzucać go na zewnątrz, ale gdy ten zarzygał połowę przybytku… był do tego zmuszony.
- Obudźcie mi to ścierwo… ale zaraz! – Krzyknął wyraźnie zdenerwowany. Zapach bzu ulotnił się całkowicie, teraz czuć było już tylko smród wymiocin i alkoholu.
Dwaj rycerze zabrali się za budzenie nieprzytomnego, ale nie szło im to najlepiej. Otwierał oczy na chwilę, poczym znów zasypiał. W końcu zdenerwowana tym wszystkim kobieta podeszła do nich, z całej siły spoliczkowała mężczyznę. Widać było to mocne uderzenie, otrzeźwiło go całkowicie.
- Jak się nazywacie! Nazwisko, ranga i jednostka! – Krzyknął do niego mężczyzna po prawej.
- Ge… – Zająknął się – …Geavyn han Realwing, kapitan służący w wywiadzie jego królewskiej mości.
Z trudem powstrzymywał się, aby nie zwymiotować.
- W wywiadzie? A cóż takiego robisz dla naszego wywiadu, drogi chłopcze? – Spytał spokojnie mężczyzna stojący przed nim.
- Mia… miałem pilnować jednego z tych… Piromantów, ale gdzieś zniknął.
- Więc to tak wykonujesz swoje obowiązki?! Upijasz się do nieprzytomności i w dodatku gubisz swój cel? Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Won mi stąd! Zaprowadźcie go do Olfema, niech wymierzy mu karę dwustu batów, a potem do lochu z nim. Może to go otrzeźwi!
- Nie! Panie, tylko nie to! Nieee… – Głos stawał się słaby i niewyraźny, aż w końcu ucichł całkowicie za drzwiami.
Znów zostali sami, kobieta podeszła do niego. Zapach bzu ponownie wypełnił pomieszczenie.
- Może nie powinieneś być taki stanowczy, mój drogi Eryku. – Uśmiechnęła się delikatnie Flavia. – Ja rozumiem, że masz karać takich ludzi, ale to budzi niepotrzebny strach wśród ludzi. Kiedyś cię za to znienawidzą.
- Póki co, mój ojciec siedzi na tronie i ja nie muszę się martwić zdaniem ludu. Niech on dba o to całe pospólstwo za mnie… póki jeszcze może.
- Książe nie bądź pochopny w swoich słowach i czynach. Stary i sędziwy król Gaaenor, teraz wygląda zdrowojak nigdy dotąd. Zapewne nie wybiera się w objęcia Wandora, jeszcze nie teraz.
- Ludzie umierają, zarówno ci zdrowi jak i ci chorzy, śmierci nie sprawia różnicy ich stan majątkowy i zdrowie. Dobrze wiesz Flavio, że nawet po jego śmierci nie zasiądę na tronie. Matka o to zadbała, a ta przeklęta arystokracja zgodziła się bez szemrania. Nie lubią mnie, ale akurat to mnie nie martwi.
- Prędzej czy później i ona odejdzie w zaświaty, zaświaty wtedy…
- Nie łudź się, że będziesz panowała u mego boku… wciąż mam żonę i te przeklęte bachory. W świetle prawa…
- Od kiedy przejmujesz się prawem, mój drogi Eryku. To prawo strasznie cię krzywdzi, matka i ojciec są przeciwko tobie, ale nie ma innego męskiego potomka, który by odziedziczył tron. A żoną się nie przejmuj, wszystkie problemy kiedyś się rozwiązują.
Przesunęła palcem po jego wardze.
- Dowodzisz wywiadem… niech twoi ludzie zapłacą komu trzeba. Za pieniądze każdy zrobi dla ciebie wszystko. Mój drogi Książe, żoną się nie musisz przejmować. Zajmę się tym osobiście.
- A dzieci? – Spytał nieco zmieszany mężczyzna.
- Sądzę, że da się coś z tym zrobić. Cicho i szybko. – Kobieta uśmiechnęła się powabnie i kusząco. Po raz kolejny zawachlowała rzęsami.
Na chwilę oboje ucichli, Książe Eryk zaczął chodzić nerwowo po izbie. Zmarszczył czoło i przygryzł wargi, rozważał skutki planowanych działań. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Możni, gdy dowiedzą się o śmierci Gaaenora i królowej, będą woleli wybrać kogoś spośród siebie, niż oddać jemu władzę. Istniało prawo, uchwalone przez starego króla, mówiące, że jeśli następca tronu nie okaże się godzien piastowania tego stanowiska, rada królewska może wybrać kogoś, kto będzie sprawował władzę zamiast niego. Był pewien, że tak się stanie, lecz na chwilę inna myśl odwróciła jego uwagę od zdobycia tronu.
- Co ja mam zrobić z tym zaginionym Piromantą? Muszę to jakoś wytłumaczyć temu staremu… niedołężnemu głupcowi. W końcu i tak ta wiadomość do niego dotrze.
- A co masz powiedzieć… powiedz, że ostatnio widziano go jak kierował się na południe. Zapłać kilku świadkom i problemu nie będzie. Niech będzie zdrajcą, a jeśli już nie żyje to tylko lepiej dla niego.
- Nie chcemy konfliktu z krasnoludami. Co prawda to chyba jest nieuniknione… ostatnie wydarzenia w Taffalos tylko to potwierdzają. Równie dobrze można rozpuścić plotki, że król Daenidar z Matarengii, próbuje ich wszystkich zdobyć do własnych celów.
- Uważaj żeby przez jakiegoś odmieńca nie wywołać wojny.
- Gdyby jednak Gaaenor zginął z rąk Wirtańczyków, to mógłbym wreszcie stanąć na czele wojsk. Jako dobry wódz zdobyłbym uznanie tych błaznów, a i miałbym do swojej dyspozycji całą armię. Kto by się sprzeciwił?
- Twoje plany są wielkie, ale i ryzykowne w realizacji. Możesz ponieść klęskę, a wtedy wszystko będzie skończone.
- Wtedy… – Rzekł podnosząc głos. – Wtedy stanę się częścią historii! Jest jeszcze ktoś…
Odwrócił się od Flavii i spojrzał na drzewo kołyszące się na wietrze, za oknem.
- Nadchodzą czasy burzy i niepokoju…


Król Gaaenor, również patrzył w okno. Widział przez nie ruchliwe miasto, ludzi kroczących ulicami. Biegnących aby załatwić swoje sprawy. On miał wiele zmartwień, jednak największym był niepokorny syn. Stary król od lat znosił kaprysy swojego syna, liczył na to, że chłopak zmieni swoje nastawienie i będzie godny przejęcia władzy w kraju.
Za swojego panowania, Gaaenorowi udało się podpisać traktat pokojowy kończący serię wojen z krasnoludami. Mimo to ciągle wybuchały jakieś konflikty na pograniczu. Do tego z zachodu nadchodziły wieści o ruchu wirtańskich wojsk, wzdłuż granicy z państwem Gaaenora, Tefalią. Na Ziemiach Niczyich znajdowali schronienie rozbójnicy, król nie mógł wkroczyć tam, aby ich wszystkich wyciąć. Każde wkroczenie armii mogło zostać poczytane za agresję i próbę przejęcia spornych z krasnoludami, ziem.
Króla martwiła również kwestia dziwnej zarazy, która zabijała nie tylko chłopów, ale także wielu mieszczan i arystokratów. Nagły atak zimy spowodował śmierć wielu zwierząt hodowlanych, ale głównie koni, przez co królewska armia została bardzo osłabiona. Tefalia pozbawiona słynnej konnicy, nie mogła stawiać skutecznego oporu na wypadek ataku nieprzyjaciół.
Na końcu pozostała sprawa Piromantów, których Gaaenor sprowadził, aby zaradzić klęsce zimna. Kosztowało go to wiele. Zarówno pieniędzy jak i nerwów. Przybysze szybko się rozeszli po całym kraju, a zima nagle znikła. Nikt nie wie czy to dzięki nim, ale jedno jest pewne… wkrótce cała ta zgraja zwróci się po zapłatę.
- I co ja mam zrobić w tej sytuacji? – Król skierował to pytanie do siebie. – Kraj się sypie, jesteśmy o dzień drogi od wojny. Daenidar czeka tylko na pretekst do ataku… tak samo krasnoludy. Siła armii topnieje w oczach wraz ze śniegiem, a na dodatek ten przeklęty gówniarz tylko marzy o tym żeby się mnie pozbyć!
- Niech wasza królewska wysokość uspokoi. – Odpowiedział mężczyzna stojący obok królewskiego tronu. Pod pachą trzymał czarny hełm. – Książe Eryk nie odważy się na tak radykalne kroki. Możni nie przyznają mu korony, nawet, jeżeli pozostanie jedynym pretendentem do tronu Tefalii. Ma po prostu związane ręce.
- O! Błogosławieni naiwni, że nie wiedzą o czym mówią. Jesteś moim doradcą Baribbanie, ale czasem mówisz rzeczy, od których głowa zaczyna mnie boleć. Zajmij się taktyką, czyli tym co najlepiej ci wychodzi. Synem sam się zajmę.
- Miłościwy panie. Odradzam. – Pokręcił przecząco głową strateg. – Jeżeli zrobimy coś wbrew woli większości w senacie, może dojść do zamieszek. Musimy to najpierw z nimi uzgodnić.
Gaaenor chwycił ręką swe siwe włosy i zaczął je ciągnąć ze złości.
- Więc mamy czekać bezczynnie, aż to spasione bydło się zbierze i coś uzgodni? Przecież to może trwać tygodniami, a czasu akurat nie mamy. Gdyby nie mój dziad Meondaff, nie byłoby problemu z nimi… ale zapragnął aby lud też mógł brać udział w rządach.
- W najbliższym czasie wszystko się wyklaruje.
- Oby…
Król ponownie podszedł do okna, spojrzał na rynek. Wielki tłum zebrał się na placu przed ratuszem, pomiędzy ludźmi prowadzono więźnia. Od pasa w górę był nagi. Wprowadzony na drewniane podwyższenie, został przykuty do drewnianej belki ustawionej poziomo. Za nim wszedł uroczyście ubrany mężczyzna, wyciągnął zwój i zaczął czytać.
- Słuchajcie, słuchajcie. Ja, wielmożny Książe Eryk, z łaski Daffina, pan Tyllos, baron Sammiduanu. Skazuję tego oto kapitana armii królewskiej, Geavyna han Realwinga, na karę chłosty, za zaniedbania i zdradę interesu królestwa. Niech to będzie przestrogą.
Pośród tłumu zaczęły krążyć plotki. Raz. Mężczyzna krzyknął. Ludzie rozmawiali coraz głośniej, zakłady po ilu batach straci przytomność. Dwa. Zduszony krzyk. Ktoś wrzasnął „śmierć zdrajcom”, strażnicy rozgonili rzucających w skazańca warzywami. Kolejnych krzyków i uderzeń bata nie było już słychać. Królowi zrobiło się niedobrze na widok tego wrzeszczącego motłochu.
- Tak właśnie umiera kolejna ofiara mojego syna. Najgorsze jest to, że mam coraz mniej do powiedzenia.


Danton obudził się nagle. Rozejrzał się szybko dookoła i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Właśnie docierał do Daggerfall, kiedy… jak sądził, stracił przytomność. Zszedł z łóżka i spojrzał przez okno. Było południe, a on znalazł się w Viltaen. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Podrapał się po głowie, ale jego ręka trafiła na wielki strup, bolało potwornie. Szybko pozbierał swoje rzeczy, wyszedł z pokoju i zszedł na dół po schodach. Miejsce w którym się znajdował, okazało się czymś w rodzaju hotelu.
- O! Obudził się pan wreszcie! Jak się pan dziś czuje? – Zagadnął uprzejmie, siedzący za ladą człowiek. Był on raczej niskiego wzrostu i z wyglądu przypominał bardziej krasnoluda niż człowieka, ale tak potwornie chudego krasnoluda Danton Sullis w całej swojej podróży, nie widział.
- Tak, tak obudziłem się. Dziękuję za troskę, ale czuję się okropnie. – Odpowiedział prędko, masując głowę.
- Czyżby to kac doskwierał? Wczoraj się pan wtoczyłeś do mojego hoteliku jak pijany, chciałem wyrzucić, ale jak pan złotem płacił, to dałem najlepszy pokój jaki miałem.
- Przyszedłem sam?
- Tak absolutnie samiusieńki. – Zełgał siedzący za ladą. – Było to około… hmm… około północy. Właśnie opuszczałem swoje miejsce. Noc spędzam z żoną. Strasznie babina jest zła, jak nie wracam do domu. Zostawiam klucz na ladzie, żeby wynajmujący pokój mogli wyjść na zewnątrz, ale drzwi zamykam. Trochę później i by się pan całą noc dobijał.
Danton zajrzał do sakiewki, którą miał przywiązaną do pasa. Pokój musiał być wyjątkowo drogi, ale nie chciał się wykłócać, skoro i tak narobił takiego kłopotu gospodarzowi. Chociaż za taką cenę, mógłby ludzi z innych pokojów powyrzucać i zająć je wszystkie. Danton podziękował, ukłonił się grzecznie i złorzecząc pod nosem wyszedł na zewnątrz.
Słońce grzało przyjemnie, a śnieg, który do tej pory był wszędzie, znikał bardzo szybko. Niewiele go już zalegało na ulicach. Gdzieniegdzie leżał martwy kot, czy pies, choć i koń się parę razy znalazł. Sullis przypomniał sobie, że i jemu poczciwa klacz padła. Fionna, bo tak miała na imię, była bardzo bystrym zwierzakiem o karej maści. Bardzo Dantonowi jej brakowało, wiele razem przeszli.
Idąc powoli ulicami przechodził obok placu, na którym zebrało się mnóstwo osób. Dookoła było strasznie głośno, tak że Danton nie słyszał własnych myśli. Właśnie wymierzano karę chłosty, a mężczyzna przykuty do drewnianej belki był nieprzytomny. Wokół unosił się niezbyt przyjemny zapach psujących się ryb. Skręcił w prawo, aby oddalić się od tego hałaśliwego ludzkiego skupiska. Po kilku chwilach wyszedł na mniejszy placyk, na którym znajdowało się mnóstwo straganów z żywnością, orężem, ubraniami oraz innymi, mniej potrzebnymi rzeczami. Danton Sullis szukał jakiejś gospody, gdzie mógłby zjeść coś ciepłego i najlepiej, bardzo tłustego. Był piekielnie głodny.
- Ty ćwoku! – Rozległ się czyjś głos. – Już tyle razy żech ci mówił… zawsze ty coś musisz spieprzyć, bo inaczej się świat zawali. Tak trudno patrzeć pod nogi?!
- Jak leżał śnieg to tego gówna nie było widać. A żem wdepnął to chciałem wytrzeć o cuś.
- Ale po cholerę wymachujesz tym laciem? Wcale nie musiałeś rozwalać tych wszystkich dzbanków. Mam do czynienia z kretynem! Jak długo jeszcze będę musiał cię znosić?
Danton uśmiechnął się i wyszedł w końcu z targowiska. Wciąż szukał gospody. Kwiczący krzyk mężczyzny wydał mu się dziwnie znajomy, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Dotarł do miejsca z szyldem nad drzwiami, „Pod pękniętym Barłogiem”. Nazwa wydawała się zachęcająca, więc wszedł do środka. Pierwszą rzeczą wewnątrz, jaką zauważył, był łeb dzikiej świni wiszący na wprost od wejścia. Dookoła stało mnóstwo małych ław, przy których siedziało pełno ludzi. Wszyscy krzyczeli, pili, śmiali się. Jedynie koło lady zostało kilka wolnych miejsc i to właśnie tam Danton postanowił usiąść. Zbliżył się do człowieka stojącego za ladą. Jego twarz dziwnie przypominała łeb tego zwierzęcia ze ściany. Na wielkim brzuchu widać miał niegdyś biały fartuch, teraz był on żółty, a miejscami nawet brązowy od plam. Czarne, tłuste włosy opadały mu na czoło .
- Jedno zimne piwo i coś do zjedzenia, mości panie gospodarzu! – Rzucił Sullis, do mężczyzny.
- Już się robi! – Odpowiedział szybko, wycierając kufel o fartuch. Kantonowi przeszła ochota na picie.
Właściciel wrócił po krótkiej chwili niosąc miskę z jedzeniem. O dziwo, pachniało i wyglądało całkiem apetycznie. Danton rzucił srebrną monetę.
- Dam jeszcze jedną taką, jeżeli pan mi powie, gdzie mogę konia kupić.
- Panie! U nas konia to ze świecą szukać! Każdego, nawet najgorsze kobyły armia wykupuje, zapotrzebowanie wielkie, a towaru nie ma. Niech pan zatrzyma swoje srebro.
- Wielkie dzięki i za to. – Odpowiedział uprzejmie, ale gospodarz zajmował się kolejnym klientem.
Danton zjadł wszystko ze smakiem, wypił nawet piwo z niepewnie wyglądającego kufla. Odstawił naczynia na ladę i wyszedł, kłaniając się grzecznie. Od czasu, gdy bolała go głowa, był dla wszystkich bardzo miły. Przed nim jeszcze daleka droga. Przed wejściem do gospody zobaczył grupę przechodzących żołnierzy z gryfem na napierśnikach. W dłoniach nieśli halabardy, a niektórzy rohatyny i gizarmy, jedynie idący na przedzie dowódca trzymał miecz. Na głowie miał hełm, z wetkniętym pawim piórem. Nie wyglądał na zadowolonego.

_________________
21. 04. 2006


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł:
Post: 29.01.2006 @ 17:21:32 
Offline
Król Dezmod
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07.12.2004 @ 21:09:53
Posty: 3423
Lokalizacja: Poznań - Trzcianka, Trzcianka - Poznań.
Przeczytałem. Pierwszy fragment nawet, nawet. Czytał się dość lekko. Drugi IMO nie wyszedł. Kilkakrotnie podczas czytania złapałem się na tym, że machinalnie sprawdzam ile zostało do końca... Nie wciąga. Nie wiem czego to wina, ale jakoś nie bardzo interesuje mnie co stanie się dalej... IMO lepiej byłoby zakończyć opowiadanie śmiercią bohatera po pirwszej części.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 3 ] 

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]


Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Przejdź do:  
cron
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group