Na prośbę q_basa zamieszczam jego opowiadanie.
- Kwiik! Kwiiiiik! – gdzieś obok słychać było świnię. Salomea Shynn otworzyła oczy.
Normalnie była piękna. Wysoka, szczupła blondynka o ślicznych niebieskich oczach i łagodnych rysach twarzy. Teraz jednak włosy miała mokre, brudne i pozlepiane w paskudne strąki, a twarz wykrzywioną w bólu.
Potwornie bolały ją mięśnie, głowa pękała w szwach. Chciało jej się wymiotować. Nie wiedziała, czy mgliste obrazy przemykające przed jej oczami były snem, czy wspomnieniami wczorajszego dnia. Widziała podjeżdżającą galopem pod jej dom grupę uzbrojonych mężczyzn. Widziała swojego synka martwego, męża bezlitośnie pociętego mieczami. Widziała palące się zabudowania. Nie widziała tylko siebie. Popatrzyła w górę, prosto w rozjaśnione niebo. Świtało.
- Gdzie u licha jest dach?! – to nie było pytanie, to był okrzyk przerażenia. Tylko pożar mógł pozbawić dachu chlew, a to by oznaczało...
Powoli i z wysiłkiem wstała i ruszyła w kierunku wyjścia. Serce waliło jej tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi. Powoli otworzyła drzwi i zamarła. Na chwilę. Potem z jej piersi wyrwał się szloch, a z oczu popłynęły łzy.
- Nieeeee! – jej głos był pełen żalu. Wiedziała już co znaczy widok roztaczający się przed jej oczami.
Ziemia na podwórzu była zryta kopytami. Tam, gdzie jeszcze wczoraj był jej dom, sterczały z ziemi osmalone kikuty. Wiedziała już, że tamte obrazy nie były snem. Bała się iść w kierunku zgliszczy, wiedząc, co tam znajdzie. Nie miała ochoty oglądać swojej rodziny. Swojej martwej rodziny. Nadal nie rozumiała, dlaczego znalazła się w chlewie, oraz dlaczego tylko chlew nie spalił się doszczętnie. Odpowiedź przyszła, gdy tylko Salomea spojrzała na ziemię. W kierunku miejsca jej noclegu prowadziły odciśnięte w błocie ślady kilku stóp. Odepchnęła od siebie imaginacje na temat zdarzeń bezpośrednio poprzedzających sen. Zrozumiała za to, dlaczego chlew nie spłonął. Bandyci musieli podpalić go dużo później i odjechać. Nie pomyśleli, że może spaść deszcz.
Salomea zrozumiała, że jej dotychczasowe życie jest skończone. Czuła, że ma dług wobec swojej rodziny i nie spłaci go, dopóki ci mordercy będą stąpali po ziemi. Postanowiła jak najszybciej wyruszyć z Daejuvo. Rozejrzała się uważnie i uśmiechnęła. Nie, nie był to piękny uśmiech. Niejeden na jego widok pogubił by nogi w panicznej ucieczce. Tym co ją tak uradowało piękny konik, który pasł się nieopodal. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że nikt z sąsiadów nie miał takiego konia.
- Brawo, Thomas! Wyręczyłeś mnie w – popatrzyła na odciski kopyt – jednej siódmej mojego zadania. – Wiedziała, że ten koń należał do jednego z bandytów. Domyśliła się, że jej mąż zrobił użytek z pięknego miecza, pamiątki po dziadku. – Jeszcze posmakujecie tego miecza! – Salomea nie zwykła rzucać słów na wiatr.
Oboje, wraz z mężem, byli dziećmi owdowiałych rycerzy, którzy w wyniku porachunków dwóch frakcji politycznych stracili majątek i zmuszeni byli osiedlić się na wsi. Jako dzieci rycerzy, mieli jakiekolwiek pojęcie o walce mieczem oraz o jeździe konno.
Ruszyła w kierunku zgliszczy. Nie doszła jednak do nich. Tuż przed domem leżały dwie postacie. Musiały zginąć na dworze, bo ciała nie były zwęglone. Natychmiast rozpoznała swojego męża. Stłumiła w sobie chęć wybuchnięcia płaczem, zmieniła ją w nienawiść do morderców. Thomas w ręku faktycznie trzymał przepięknie zdobiony, srebrny, półtoraręczny miecz, z rękojeścią wysadzaną kamieniami szlachetnymi i klingą na której widniały jakieś napisy w języku krasnoludów. Miecz ten był darem, który dziadek otrzymał od krasnoludów za pomoc w obronie jednego z ich miast. Druga postać była dowodem na to, że jej mąż wiedział , że mieczem dłubie się co najwyżej w cudzych zębach – trup pozbawiony był ponad połowy czaszki. Salomea wzięła miecz, pobiegła do konia, wskoczyła na siodło i popędziła w kierunku Afisene, dokąd wiodły ślady sześciu koni niosących na sobie jeźdźców.
***
- ^cenzura^ mać! – Salomea stała obok swojego konia. – Akurat teraz musiałeś okuleć. Teraz, kiedy już zmierzcha, a do Afisene pozostał jeszcze ładny kawałek drogi. Cóż, dzięki tobie będziemy musieli zatrzymać się tu na nocleg.
Znajdowali się w lesie, jakieś 30 kilometrów od celu. Salomea uwiązała Kiełbia – tak ochrzciła swojego konia – po czym poszła nazbierać drewna na ognisko. Właściwie to nie była zdenerwowana. Jazda w siodle przez cały dzień nie należała do najprzyjemniejszych rzeczy. Od pasa w dół wszystko ją bolało. W sumie była zadowolona, że się trochę prześpi. Jedyne, czego się obawiała, to dzikie zwierzęta. I inne stworzenia. Na szczęście zabrała z chlewa nóż, który nie wiadomo skąd się tam wziął. Być może zostawił go któryś z bandytów. Kiedy już nazbierała wystarczającą ilość drewna, poszła ochlapać się wodą ze strumienia, który szemrał niedaleko. Potem wróciła do Kiełbia, rozpaliła ognisko i poszła jeszcze nazbierać mchu, żeby mieć na czym spać. Gdy wróciła, podłożyła drew do ognia, żeby nie zgasł za szybko. Kiedy już wszystko było gotowe, położyła się i wzięła w rękę nóż, żeby w razie czego móc się bronić. Usnęła prawie natychmiast.
***
Salomea spała. Nic jej się nie śniło. Było jej przyjemnie ciepło. Nagle zaczęła ją lekko swędzieć szyja. Sięgnęła wolną ręką żeby się podrapać i... Trafiła na czyjeś ucho! Przerażona natychmiast się obudziła i drugą ręka chciała uderzyć napastnika. Problem w tym, że drugiej ręki nie miała już wolnej. Calutkie ostrze noża wbiło się przeciwnikowi tuż za uchem, trafiając dokładnie tam gdzie nie ma kości. Salomea wyrwała nóż i próbując się podeprzeć, żeby wstać, wbiła mu go w pierś. Wstała. I natychmiast podziękowała Bogu, że ostatnio nic nie jadła. Na ziemi, wierzgając nogami i plując krwią w agonii, leżał człowiek. Na pierwszy rzut oka.
- O mój Boże! Zabiłam go! – powiedziała, patrząc na zwłoki. Pomacała się po szyi – Co u... – na palcach była krew – Czy to był...
Powoli podeszła do leżącej na ziemi postaci. Tak, z całą pewnością był martwy. On. Wampir. Chciała się upewnić. Podniesiona do góry warga odsłoniła spiczaste zęby. To nie mogła być pomyłka.
- Czy to znaczy, że... – Nie dokończyła.
Wnętrzności skręciły jej się jak węże. Poczuła ostrą falę bólu przebiegającą przez całe ciało, jakby ktoś wbijał jej rozgrzane do białości szpilki w każdy centymetr ciała. Mięśnie naprężyły jej się do granic możliwości. Gałki oczne zabolały tak potwornie, jakby ktoś ścisnął je w imadle. Krew w żyłach prawie jej się gotowała. Upadła na ziemię jak ścięta, natychmiast dostała drgawek. I zemdlała.
***
Gdy się ocknęła, słońce stało wysoko na niebie, świecąc przepięknie i przyjemnie grzejąc. Musiała zmrużyć oczy, tak bardzo ją raziło światło.
- Ale miałam okropny sen... – powiedziała sama do siebie, przewracając się na bok – Aaaaaa! – wrzask ten był jak najbardziej na miejscu.
Obok niej leżały spalone na popiół resztki czegoś, co niewątpliwie jeszcze niedawno było wampirem, którego zabiła w nocy. Pomacała się po szyi. Jej palce natychmiast trafiły na dwa małe strupki znajdujące się jeden obok drugiego.
- Więc to nie był sen. Hmm... – zamyśliła się – Ale dlaczego nie zmieniłam się w wampira? Minęło wystarczająco dużo czasu, żebym przeszła już mutację, a ja stoję sobie spokojnie na słoneczku i sama myśl o piciu krwi napawa mnie obrzydzeniem. – To naprawdę było trochę dziwne – To nic pójdę umyć się w strumieniu, odpowiedź przyjdzie z czasem.
Ruszyła w kierunku strumienia. Drogę do niego odnalazła bez problemu. Parę minut później była już na brzegu. Nachyliła się, żeby ochlapać sobie twarz i zamarła, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
Patrzyła w swoje oczy. Niby swoje, bo umieszczone w jej własnych oczodołach. Ale to nie były jej oczy. Jej oczy były piękne, o okrągłych źrenicach i niebieskich tęczówkach. Oczy , w które patrzyła, miały wąskie, pionowe źrenice i zielone tęczówki.
Nie mogła w to uwierzyć. Był to jeden z przejawów mutacji, ale mutacja nie przebiegała szeregowo. Wszystkie zmiany zachodziły jednocześnie, a ich objawem był niesamowity ból. Ból, który wczoraj czuła, ale myślała, że był snem. W końcu stała sobie spokojnie na słońcu. Dla pewności uniosła jeszcze wargę. Jej kły stały się spiczaste i ostre. Tak, to na pewno była mutacja. Dlaczego jednak niepełna? Salomea postanowiła pobiec do obozu. Jedną z wampirzych cech była wrażliwość na srebro, a miecz jej dziadka, jej miecz, był ze szczerego srebra. Zaczęła biec. Bardzo szybko. Nienaturalnie szybko. Kolejna nowa umiejętność? Po drodze przeskoczyła zwalone drzewo. I wylądowała w obozie, który, nawiasem mówiąc, za tym drzewem wcale się nie znajdował. Był sporo dalej.
Uśmiechnęła się. Z opowieści o wampirach zapamiętała jeszcze, że są wrażliwe na srebro. Wzięła miecz i przecięła sobie dłoń. Całkiem głęboko. Rana nie tylko jej nie zapiekła, ale nawet zabliźniła się w przeciągu kilku sekund.
Uśmiech na twarzy Salomei zrobił się jeszcze szerszy i jednocześnie bardzo wilczy. Od tej chwili zacznie nowe życie. Zacznie je od zemsty na mordercach jej rodziny. Z nowymi umiejętnościami nie powinno jej to sprawić najmniejszych problemów.
- Wkrótce sześć osób zginie w tajemniczy sposób. Znajdą ich z rozszarpanymi gardłami, okrutnie okaleczonych. Tak, tak. Niedługo poczują na własnej skórze, co to znaczy powolna i bolesna śmierć– sama myśl o tym wywołała w niej dzikie podniecenie.
Zebrała swoje rzeczy, odwiązała Kiełbia i wsiadła na niego. I natychmiast przypomniała sobie, że nie będzie z niego pożytku. Przecież jej koń okulał.
Nie była zła. W końcu było to pośrednią przyczyną tego, czym z początku była przerażona, a teraz się rozkoszowała.
Postanowiła, że za dnia będzie iść, a w nocy szaleńczo pędzić na własnych nogach. Zresztą do Afisene było tylko jakieś 30 kilometrów, a w mieście z pewnością nabędzie jakiegoś konia. A raczej ukradnie.
Musiała jeszcze tylko zmienić imię i nazwisko. Jak już porzucać stare życie to na całego. Wymyślenie tego nie zabrało jej dużo czasu.
- Kiełbiu – powiedziała patrząc na konia – powitaj, a raczej pożegnaj się z Faet’umm, nowym postrachem Ravenii.
Po ustaleniu wszystkiego, Salomea wzięła miecz i nóż, czyli wszystko, co miała i rozpoczęła wędrówkę bez dokładnego kierunku, ale z wyraźnie określonym celem – zemstą. Sama nie wiedziała co zrobi, gdy dopełni zemsty. Na razie jednak nie zaprzątała sobie tym głowy. Musiała w końcu uświadomić pewnym osobom, jak wielki błąd popełniły.
***
Faet'umm zatrzymała konia. Znajdowała się na wzniesieniu. Przed nią roztaczał się piękny widok. Łagodnie opadająca droga prowadziła wprost do serca Ravenii, jej stolicy - Afisene. Było to piękne, duże miasto. Od razu było widać, że było to miasto bogate. W centralnym punkcie miasta znajdowała się siedziba króla Edmunda - potężna, niezdobyta forteca otoczona pierścieniem niewzruszonych murów, z licznymi basztami i mniejszymi, strzelistymi wieżami - świadectwo potęgi tego kraju. Ta wspaniała twierdza potrafiła odeprzeć każdy atak wroga. Poza murami znajdowało się tętniące życiem, kolorowe miasto. Spokój i radość mieszkańców niemal dawało się wyczuć w powietrzu - na ulicach bawiły się dzieci, żaden dom nie był zamknięty, nie sposób było usłyszeć na ulicy płacz. Faet'umm wyczuwała jednak w tym wspaniałym miejscu coś, co wprawiało ją w furię - czuła morderców swojej rodziny. Było jednak oczywiste, że nie byli oni mieszkańcami tego wspaniałego miejsca - po prostu zatrzymali się na dłużej w którejś z licznych gospod. Nie stanowiło to jednak problemu. W tak spokojnym mieście nie mogło ujść niczyjej uwadze przybycie grupy sześciu konnych uzbrojonych po zęby. Zarzuciła na głowę kaptur - jej oczy mogły budzić w niektórych lęk, co znacznie utrudniałoby zdobycie potrzebnych informacji - po czym ruszyła powoli w dół zbocza, kierując sie ku bramie miasta. Nikt nie utrudniał jej wjazdu, w końcu nie miała broni - piękny miecz zamieniła u grupy wędrownych kupców na czarny płaszcz z kapturem, skórzane rękawice z ćwiekami na kostkach oraz cisawego konia - a nóż miała ukryty w nogawce spodni, które były tak luźne, że nic nie było widać. Zaraz po przekroczeniu bramy, Faet'umm osadziła konia w miejscu, zeskoczyła z niego i podeszła do jednego z chłopców, który walczył drewnianym mieczem ze swoim kolegą.
- Hej, chłopcze - zawołała. - Możesz na moment przerwać zabawę? Chcę się o coś zapytać.
- W czym mogę pani pomóc? - chłopak wciąż był rumiany z wysiłku i dyszał. Wyglądał na cwaniaka.
- Nie widziałeś może sześciu konnych, wjeżdżających do miasta. Nie dzisiaj, wczoraj. - starała się mówić głosem obojętnym, żeby nie sprawiać wrażenia, że jej zależy na tej informacji.
- Wiele osób wjeżdża do Afisene - odpowiedział chłopak wymijająco, z lekkim uśmieszkiem na twarzy - Nie sposób wszystkich zapamiętać.
- Byli uzbrojeni. - Taka lakoniczna wskazówka w spokojnym mieście była w zupełności wystarczająca.
- Cóż, cośtam sobie przypominam. Mogłaby mi pani w jakiś sposób odświeżyc pamięć? - Uśmiech wskazywał, jaki sposób byłby najodpowiedniejszy.
- Owszem, mogę tak cię strzelić w łeb, że będziesz widział gwiazdy patrząc prosto w słońce - warknęła.
- Niestety, ale nie pamiętam, żeby ktoś odpowiadający opisowi wjeżdżał do miasta. Nigdy. - chłopak nie był zadowolony z odpowiedzi.
Faet'umm złapała go za kołnierz i przyciągnęła go do siebie tak blisko, żeby doskonale widział jej twarz.
- Zła odpowiedź. - szepnęła, patrząc mu prosto w oczy i uśmiechając się groźnie. - Może jednak pomyślisz jeszcze trochę?
- Nadjechali wczoraj o południu - mówił tak szybko, że brakowało mu tchu - i zatrzymali się tam dalej, w gospodzie "Złoty Dzban". - Chłopaka opuściła cała odwaga.
Puściła go i odepchnęła lekko. Potem odwróciła się i starając sie nie zwracać na siebie zbyt dużej uwagi, wskoczyła na konia. Odjechała we wskazanym przez chłopaka kierunku. Na końcu ulicy faktycznie znajdowała sie gospoda o nazwie "Złoty Dzban". Nie była jednak tak głupia, żeby też się w niej zatrzymać. Zakwaterowła się nieco dalej, w dużo mniej wygodnej oberży, o jakże fantazyjnej nazwie "Pod Psim Chwostem". Po krótkim pobycie w środku uznała, że nazwa wprost idealnie oddaje faktyczny stan rzeczy. Poszła do swojego pokoiku, z zamiarem krótkiego odpoczynku. Położyła się na brudnym łóżku i po paru minutach słodko spała, śniąc o rzezi, jaką urządzi nocą w "Złotym Dzbanie".
Obudziła się gdy już zmierzchało. Wstała i zeszła na dół, do baru, żeby napić się piwa. Krzywiąc się niemiłosiernie wypiła kufel czegoś ochydnego i ciepłego, co według zapewnień barmana właśnie piwem było. Potem wyszła na ulice Afisene. Pokręciła sie trochę, czekając aż ściemni się zupełnie. Następnie, z trudem opanowując narastające podniecenie, poszła w pobliże "Złotego Dzbana". Rozejrzała się, czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym skoczyła wysoko do góry bezszelestnie lądując na dachu gospody. Pozaglądała dyskretnie do wszystkich okien. Bandyci spali w dwóch sąsiadujących pokojach, po trzech w jednym. Zaczaiła się obok. Nadszedł czas działania.
Okno, kopnięte nogą obutą w miękki, skórzany but, otworzyło się cicho. Faet'umm wśliznęła się cicho do środka i spojrzała na śpiących. Idioci byli kompletnie ubrani, ale nie pomyśleli, że ktoś może ich ścigać. Broń złożyli na kupce w rogu. Podniosła cich jeden miecz. Nie mieli szans, żeby się obronić. Pierwszy dostał ćwiekowaną rękawicą w poruszającą się grdykę. Cios był silny, facet nie miał szans. Zaczęło nim rzucać po podłodze.
- Co się dzieje? - dwaj pozostali się obudzili. - O żesz! - zerwali się na równe nogi. - Do broo... - zacząl krzyczeć jeden.
Nie dokończył. Głos uwiązł mu w gardle, z którego sterczał nóż. Osunął się cicho na podłogę. Drugi rzucił się do broni. Nie zdążył. Padł jak rażony gromem. Od lewego barku do prawego biodra biegła głęboka rana - ślad jego własnego miecza.
- Co tam się dzieje? - w tle pytania słychać było odgłos otwieranych drzwi. - Znowu robicie problemy! - to był czwarty bandyta. Choć wydawał się zdenerwowany, w jego głosie słychać było zaniepokojenie.
Faet'umm przyczaiła się za drzwiami. Te otwarły się nagle i do pokoju wparadował czwarty morderca.
- Co tu się dzie... O ^cenzura^!
Więcej nie zdążył powiedzieć. Nóż wbił mu się prosto w oko, tak głęboko, że dosięgnął mózgu. Towarzyszył temu ochydny odgłos. Słyszała, że dwaj pozostali cofnęli się z korytarza do pokoju. Długim susem skoczyła za nimi. Usłyszała za sobą świst powietrza przecinanego klingą miecza. Gdyby była trochę wolniejsza było by już po niej. Ale nie była. Lądując, obróciła się wokół własnej osi, próbując trafić przeciwnika. Udało jej się. Miecz utkwił w ciele bandyty, prawie przecinając go wpół. Nie miała czasu go wyrwać. Obróciła się jeszcze raz, goła ręką wybijając ostatniemu z bandytów broń. Jeszcze jednym ciosem obaliła go na ziemię i przygwoździła własnym ciałem, zatykając mu usta, żeby nie mógł krzyczeć.
- Poznajesz mnie? - zapytała głosem ociekającym jadem. Nie czekała na odpowiedź - Niestety, nie powiem ci tego. Wiesz dlaczego? Bo zostawię cię przy życiu. Nie ciesz się jednak. Nie wyjdziesz z tego spotkania cało, o nie. Widzisz ten nóż? - uśmiechnęła się widząc, jak bandyta blednie. - Zaraz posmakujesz jego stali - warknęła wykonując trzy umykające oku ruchy ręką.
Stłumiony wrzask bandyty zakłócił panującą ciszę. Na podłodze, obok jego głowy leżały trzy krwawe strzępy - jego uszy i nos. Faet'umm zabrała rękę z twarzy bandyty, teraz już tylko łkającego cicho. Stanęła na nogi patrząc z satysfakcją na ten wrak człowieka. Dokonała zemsty. Już miała wyskoczyć przez okno nie zrobiła tego jednak. Odwróciła sie do tego, który leżał na podłodze. I z rozmachem wbiła mu nóż w krocze. W całej gospodzie rozbrzmiał niczym nie tłumiony wrzask. Cała gospoda zerwała sie na nogi. Faet'umm nie zobaczyła jednak co działo się potem. Bezszelestnie pędziła po dachach. Uciekała z miasta. Nie patrząc za siebie.
|