Wrzucam resztę... tego co do tej pory udało mi się napisać, mam nadzieję, że ktoś wreszcie przyczepi się :)) i skomentuje.
Głowa bolała potwornie, jakby ktoś uderzył Dantona z całej siły krasnoludzkim młotek kowalskim. Przynajmniej miał pod nią miękko. Właściwie gdyby nie tępy ból wewnątrz czaszki, czułby się wspaniale i rześko leżąc na wygodnym łóżku. Nie miał najmniejszej ochoty z niego wstawać, ani otwierać oczu. Może to i lepiej… w końcu i tak nie mógł się ruszyć.
- Mam dosyć tego! – Krzyknął ktoś, kwiczący głos rozwiał wszelkie wątpliwości co do tożsamości tej osoby. Ukłucie przeszyło głowę Dantona. – Który dureń dawał ci lekcje magii? Porozmawiam ja z nim sobie, jak tylko wrócimy do…
- Myślisz, że on słyszy? – Przerwał drugi mężczyzna wskazując na leżącego. – Lepiej nie ryzykujmy…
- Ach tak? A ciskanie piorunem kulistym, w kogo popadnie nie jest ryzykowne? Tagar… już wystarczająco nabałaganiłeś, a ja nie mam ochoty wiecznie po tobie sprzątać.
- Ah’aer Tuer?
- A co mamy zrobić? – Oburzył się Repen. – Najlepszym wyjściem byłoby ear Tue yurtei, ale to nie jest wyjście. Nie po to go leczyłem. Dosyć już narobiłeś szkód! Zamknij się i pozwól mi pomyśleć.
Medyk zaczął chodzić po izbie. Głośne kroki odbijały się w niej echem i powodowały nasilający się ból rannego. Kwiczący mężczyzna drapał się po głowie, intensywnie nad czymś myśląc. Dantona rozpierała ciekawość. Nieraz już przez nią wpadł w niezłe tarapaty, a teraz miał tylko nadzieję, że będzie inaczej. Próbował ruszyć ręką, nie mógł, czuł jednak że dzieje się tak z innego powodu niż przez odniesione rany.
- A może… – Odezwał się Tagar, rozpierała go chęć zrobienia czegoś, widać było że nie mógł ustać w jednym miejscu.
- Mówiłem już, dosyć zapieprzyłeś. Nie możemy go zabić, bo… po pierwsze: nie płacą nam za to, a po drugie: właściwie nie wiemy, co wie. Nie będziemy mordować niewinnego, już wystarczająco wiele widziałem przemocy i pogardy.
- Właściwie to chciałem zapytać, czy pójdziemy na piwo. Zaschło mi w gardle przez to wszystko, a poza tym strasznie chce mi się lać.
Repen stanął jak wryty, wszystkie słowa uwięzły mu w gardle. Po chwili cały zaczął drżeć jakby za chwilę miał eksplodować i rzucić się na towarzysza. Przepełniała go wielka chęć rozszarpania Tagara.
- Czy możecie mi panowie powiedzieć, co się tu do stu mantikor dzieje? – Spytał Danton, nawet nie wiedział w jak dobrym momencie padły te słowa. Medyk właśnie miał złamać wszelkie zasady, jakich do tej pory przestrzegał.
- No cóż… no eee… – Zawahał się czarodziej. – No więc my tu… – Przerwał nagle, oczekując że resztę wyjaśni Repen.
- Ha! Nasz mości królewicz raczył się w końcu obudzić. – Odezwał się kwiczący głos. – Coś mi się wydaje, że pan już nie śpi od dłużej chwili, nieładnie tak podsłuchiwać. Jak widać mój niezbyt rozgarnięty przyjaciel, nie potrafi skutecznie rzucić nawet tak prostego zaklęcia…
- A ty potrafisz tylko gadać!
- Mówiłem ci już, zamknij się! Jeszcze jedno słowo, a wyrzucę cię przez to zafajdane okno!
- Przepraszam, że przerywam wasze zabawne pogaduszki, ale chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy.
- Zatem pytaj pan. – Odburknął nieco znużony Repen. – Ale niech mości pan nie oczekuje, że odpowiemy na wszystkie, męczące pana problemy.
Danton zamyślił się nieco, próbując uporządkować myśli i kłębiące się w jego głowie pytania tak, aby żadnego nie pominąć.
- Zatem… gdzie jesteśmy? I kim wy jesteście?!
- Zawiodłem się… drogi panie podróżniku. Oczekiwałem czegoś mniej banalnego, ale odpowiem skoro tak się pan tego domaga. W chwili obecnej jesteśmy w Viltaen, a co do dokładnego miejsca… nie wiem, ale przyznam że mogliśmy lepiej wybrać gospodę na nocleg. Strasznie tu cuchnie. Czyż nie Tagar?
- No…
- Co to znaczy „no”? Szlag, przez tą przeklętą iluzję chyba ci na mózg padło! Mam już dosyć tego cholernego chamskiego słownictwa! Kerr’daarg!
- Nie odpowiedział mości pan na drugą część mojego pytania. – Przerwał Danton, a pytań miał jeszcze sporo do zadania. – Ale proszę się nie trudzić. Chyba się domyślam.
- Ho ho! Proszę na jakiego bystrzaka żeśmy trafili… niech to szlag! Dlaczego nigdy nic nie może iść, jak to się mówi? Rutynowo! Zawsze ten półgłówek musi coś spieprzyć! Może raz zrobi coś dobrze. Tagar, proszę zdejmij zaklęcie z naszego przyjaciela, niech się trochę rozrusza. Tylko nie wysadź nas w powietrze jak ostatnio w Tulioum!
Tym razem wszystko poszło dobrze. Tagar bez problemu poradził sobie z wcześniej rzuconym przez siebie zaklęciem. Danton wreszcie mógł się swobodnie poruszyć, oczy piekły go potwornie, początkowo obraz był niewyraźny. W pokoju było niewiele światła, ale bez trudu dostrzegł dwie postaci. Jedna z nich siedziała na małym drewnianym taborecie, a druga krążyła nerwowo po izbie przebierając nogami. Teraz był już całkowicie pewny, obaj byli krasnoludami. Brody i niski wzrost utwierdziły go w tym przekonaniu.
- No… skoro już zostaliśmy zauważeni. – Odezwał się siedzący. – To wypadałoby się przedstawić. Repen Yagrin, a to mój przyjaciel, ekhm… współpracownik, Tagar Daedorn.
- Danton Sullis. – Przedstawił się i usiadł na krawędzi łóżka. – Podróżuję z Antan Al’yh…
- O proszę! To dlatego pana nie zaskoczył widok krasnoluda? Jak długo pan tam był?
- Cztery lata… uczyłem się rzemiosła jako kowal. Uczyłem się u mistrzów kowalstwa!
- Pochlebia pan wszystkim krasnoludom! – Odezwał się wyraźnie zadowolony Repen Yagrin. – Nieczęsto można spotkać człowieka, który z własnej woli jedzie do naszego kraju! Nigdy nie mieliśmy z ludźmi dobrych stosunków. Więcej takich jak pan i świat byłby inny.
- Wątpię. Wojny były, są i będą już zawsze. Tak samo będą masakry, takie jak ta w Teroldar. Pewnie nawet nie wiecie co się tam działo.
- Ja wiem dobrze. – Siedzący krasnolud spochmurniał, na wspomnienie tego wydarzenia. – Uczyłem się historii, mały wzrost nie oznacza małego mózgu i małej wiedzy. Zawsze musi się zdarzyć coś czego potem żałujemy, a to jest niewątpliwie niechlubne świadectwo naszych umiejętności.
- Umiejętności? Mord dokonany na kobietach i dzieciach nazywacie umiejętnością?! A palenie żywcem jest może jakąś konkretną specjalizacją?
- Mości panie Sullis. Mówi pan tak jakby pan nigdy nie żył wśród nas. Czy te cztery lata spędzone na południu nie wyjaśniły niczego? Wszystkie krasnoludy źle wspominają te wydarzenia, wolimy o nich nie rozmawiać.
- Wiem o tym. Czytałem trochę w waszych bibliotekach.
- To dlaczego pan pyta?
- Chciałem usłyszeć to od krasnoluda, wszyscy jak dotąd nabierali wody w usta. Nie wiem co ze mną zrobiliście w międzyczasie, gdy byłem nieprzytomny i nie chcę się dowiedzieć, ale wolałem od razu określić nasze wzajemne stosunki. Nie mam nic do waszego ludu, ale was dwóch nie lubię!
- Nie oczekiwałem niczego innego. Musiałbym być pierwszy naiwny, a nie jestem. Tagar… jak chcesz się odlać to wyjdź i nie czekaj na moje pozwolenie. Co za młodzież, niedługo trzeba będzie im pomagać przy wyciąganiu z portek. Ma pan jeszcze jakieś ciekawe pytania? Z tego co zostało usłyszane, zapewne się pan panie Sullis domyśla, że mamy jeszcze trochę rzeczy do zrobienia.
- Po co te wszystkie cyrki z iluzjami?
- Ha! Niech pan nie udaje głupszego niż jest. To co my robimy, nie jest dla pana istotne. Szuka pan złota? Nie ma takiej potrzeby, bo i tak niczego więcej nie powiem. Wie pan wystarczająco sporo, a pewnie i tak za dużo. Nie mam ochoty się nikogo pozbywać za to co wie, lub co usłyszał. Poza tym, jak pan myśli… skąd wzięliśmy pieniądze na ten pokój, hę? Część poszła na jedzenie, ale nie trzeba się martwić, to co zostało wystarczy na dotarcie do Diltaèn. My krasnoludy mam u siebie wystarczająco dużo złota, no ale nie lubimy go wydawać, gdyż bardzo je lubimy.
- Dlatego pożyczacie moje?!
- Ależ nie ma potrzeby się boczyć. Wiele nie wydaliśmy… no, ale wygląda pan całkiem nieźle. Udało mi się poskładać jakoś głowę, jeszcze jest trochę spuchnięta, jednak obrzęk powinien zniknąć za kilka dni. Wtedy wszystko będzie dobrze.
- Co z Piromantą?
- A co ma być? Pogrzebaliśmy go, śnieg szybko topnieje więc nie było sensu go przysypywać. Strasznie gorący był ten bydlak, gdy go przenosiliśmy. Cóż zwykły pech… nie mieliśmy w planie go zabijać, ale tak wyszło. Nie ma się co przejmować tym odmieńcem, takich jak on jest tu wielu, a wszyscy chcą wiedzieć po co zostali tu sprowadzeni. No! Czas najwyższy na zakończenie naszej rozmowy. I tak powiedziałem już zbyt wiele, jak dla mnie to nie stanowi problemu. Jestem pewien, że nikomu o niczym nie powiesz.
Repen Yagrin wstał i zaczął spacerować po izbie w oczekiwaniu na towarzysza. Tagara nie było od dłuższej chwili, do krasnoluda dopiero teraz dotarło, że wyszedł on bez nakładania iluzji. Przy odrobinie szczęścia żaden człowiek go nie zauważy, zwłaszcza że był to środek nocy. Dawno nie było tak ciemno, śnieg najwyraźniej stopniał, zadziwiająco szybko. Przynajmniej podróż będzie łatwiejsza, pomyślał krasnolud. Daedorn wszedł do izby zadowolony.
- No przyjacielu… coś mi nie służy tutejsze żarcie. Nie uwierzysz, ale…
- Daruj sobie. – Odpowiedział z uśmiechem Repen, po raz pierwszy tego dnia odetchnął z ulgą. Przed nimi wciąż było zadanie do wykonania. – A teraz panie Sullis musimy się pożegnać, liczę na to że już się nie spotkamy. Następnym razem może się to skończyć inaczej. Tagar…
- Tak? Aha już wiem!
Danton upadł bezwładnie na podłogę. Krasnolud czarodziej zajął się nim, miał wymazać z pamięci podróżnika zdarzenia mijającego dnia. Trzymał trzęsącą się rękę nad głową leżącego, nerwowo wypowiadając zaklęcie. Żeby tylko czegoś nie sknocić…
Mężczyzna chodził nerwowo po wielkiej izbie, pośrodku której stał wielki i ciężki dębowy stół. Na środku stał wielki, złoty, trójramienny świecznik. Płomień podskakiwał radośnie, zupełnie jakby nie zauważał nerwowej atmosfery, która rozlała się wokół niczym zapach kwiatu Sinty.
W kącie Sali siedziała kobieta. Swoimi pięknymi, zielonymi oczyma śledziła każdy krok mężczyzny, co jakiś czas tylko mrugała i falowała długimi rzęsami. Ciało miała powabne, purpurowa, aksamitna suknia odsłaniała niemal wszystko to, co powinna była zasłonić. Jednak spacerujący nerwowo nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a ona wpatrując się w jego przygarbioną sylwetkę, obracała palcami pozłacany sztylet.
Mężczyzna w końcu zatrzymał się i spojrzał na rozcięcie z boku jej sukni. Kobieta spojrzała na niego uwodzicielsko i zawachlowała rzęsami po raz kolejny.
- Dlaczego otaczają mnie sami niekompetentni durnie?! – Odwrócił wzrok i spojrzał w okno. Wiatr targał mocno drzewem. – Dlaczego takie jest moje przeklęte szczęście?
Kobieta wstała ze swojego miejsca i wolnym krokiem zbliżyła się do stojącego, który znów zwrócił się w jej stronę. Objęła go delikatnie w pasie, prawą rękę kładąc na szyi. Poczuł zimną stal na karku. Malinowe usta zbliżyły się do jego ucha i wyszeptały.
- Masz mnie… a ja nie jestem niekompetentnym durniem. – Zaśmiała się cichutko.
Pachniała bzem, cudowny i oszałamiający zapach podziałał na niego niemal natychmiast.
- Tak Flavio, jesteś jedyną osobą, która nie opuści mnie w potrzebie. – Znów usłyszał jej śmiech. – Tylko tobie mogę zaufać i się zwierzyć.
- Zatem zrób to mój panie. – Powiedziała ściskając go mocniej.
Rozległo się ciche i nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Wejść! – Krzyknął mężczyzna zdejmując z siebie ręce Flavii. Odetchnął z ulgą, od zapachu kwiatów zakręciło mu się w głowie.
Do izby weszło dwóch ludzi prowadząc trzeciego, który sam nie mógł ustać na nogach. Wszyscy trzej nosili stalowe napierśniki. U dwóch, którzy szli po bokach, na przedzie, na aksamitnym materiale widniał herb królewski. Był to złoty gryf trzymający węża w swoich srebrnych szponach. Wleczony po ziemi człowiek miał na sobie napierśnik bez tego znaku. Jedynie po ubiorze, można było poznać w nim rycerza.
- Znaleźliśmy go w wiosce. – Powiedział stojący najbardziej na lewo. – W Daggerfall, był pijany jak świnia mości panie. Karczmarz nie miał ochoty wyrzucać go na zewnątrz, ale gdy ten zarzygał połowę przybytku… był do tego zmuszony.
- Obudźcie mi to ścierwo… ale zaraz! – Krzyknął wyraźnie zdenerwowany. Zapach bzu ulotnił się całkowicie, teraz czuć było już tylko smród wymiocin i alkoholu.
Dwaj rycerze zabrali się za budzenie nieprzytomnego, ale nie szło im to najlepiej. Otwierał oczy na chwilę, poczym znów zasypiał. W końcu zdenerwowana tym wszystkim kobieta podeszła do nich, z całej siły spoliczkowała mężczyznę. Widać było to mocne uderzenie, otrzeźwiło go całkowicie.
- Jak się nazywacie! Nazwisko, ranga i jednostka! – Krzyknął do niego mężczyzna po prawej.
- Ge… – Zająknął się – …Geavyn han Realwing, kapitan służący w wywiadzie jego królewskiej mości.
Z trudem powstrzymywał się, aby nie zwymiotować.
- W wywiadzie? A cóż takiego robisz dla naszego wywiadu, drogi chłopcze? – Spytał spokojnie mężczyzna stojący przed nim.
- Mia… miałem pilnować jednego z tych… Piromantów, ale gdzieś zniknął.
- Więc to tak wykonujesz swoje obowiązki?! Upijasz się do nieprzytomności i w dodatku gubisz swój cel? Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Won mi stąd! Zaprowadźcie go do Olfema, niech wymierzy mu karę dwustu batów, a potem do lochu z nim. Może to go otrzeźwi!
- Nie! Panie, tylko nie to! Nieee… – Głos stawał się słaby i niewyraźny, aż w końcu ucichł całkowicie za drzwiami.
Znów zostali sami, kobieta podeszła do niego. Zapach bzu ponownie wypełnił pomieszczenie.
- Może nie powinieneś być taki stanowczy, mój drogi Eryku. – Uśmiechnęła się delikatnie Flavia. – Ja rozumiem, że masz karać takich ludzi, ale to budzi niepotrzebny strach wśród ludzi. Kiedyś cię za to znienawidzą.
- Póki co, mój ojciec siedzi na tronie i ja nie muszę się martwić zdaniem ludu. Niech on dba o to całe pospólstwo za mnie… póki jeszcze może.
- Książe nie bądź pochopny w swoich słowach i czynach. Stary i sędziwy król Gaaenor, teraz wygląda zdrowojak nigdy dotąd. Zapewne nie wybiera się w objęcia Wandora, jeszcze nie teraz.
- Ludzie umierają, zarówno ci zdrowi jak i ci chorzy, śmierci nie sprawia różnicy ich stan majątkowy i zdrowie. Dobrze wiesz Flavio, że nawet po jego śmierci nie zasiądę na tronie. Matka o to zadbała, a ta przeklęta arystokracja zgodziła się bez szemrania. Nie lubią mnie, ale akurat to mnie nie martwi.
- Prędzej czy później i ona odejdzie w zaświaty, zaświaty wtedy…
- Nie łudź się, że będziesz panowała u mego boku… wciąż mam żonę i te przeklęte bachory. W świetle prawa…
- Od kiedy przejmujesz się prawem, mój drogi Eryku. To prawo strasznie cię krzywdzi, matka i ojciec są przeciwko tobie, ale nie ma innego męskiego potomka, który by odziedziczył tron. A żoną się nie przejmuj, wszystkie problemy kiedyś się rozwiązują.
Przesunęła palcem po jego wardze.
- Dowodzisz wywiadem… niech twoi ludzie zapłacą komu trzeba. Za pieniądze każdy zrobi dla ciebie wszystko. Mój drogi Książe, żoną się nie musisz przejmować. Zajmę się tym osobiście.
- A dzieci? – Spytał nieco zmieszany mężczyzna.
- Sądzę, że da się coś z tym zrobić. Cicho i szybko. – Kobieta uśmiechnęła się powabnie i kusząco. Po raz kolejny zawachlowała rzęsami.
Na chwilę oboje ucichli, Książe Eryk zaczął chodzić nerwowo po izbie. Zmarszczył czoło i przygryzł wargi, rozważał skutki planowanych działań. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Możni, gdy dowiedzą się o śmierci Gaaenora i królowej, będą woleli wybrać kogoś spośród siebie, niż oddać jemu władzę. Istniało prawo, uchwalone przez starego króla, mówiące, że jeśli następca tronu nie okaże się godzien piastowania tego stanowiska, rada królewska może wybrać kogoś, kto będzie sprawował władzę zamiast niego. Był pewien, że tak się stanie, lecz na chwilę inna myśl odwróciła jego uwagę od zdobycia tronu.
- Co ja mam zrobić z tym zaginionym Piromantą? Muszę to jakoś wytłumaczyć temu staremu… niedołężnemu głupcowi. W końcu i tak ta wiadomość do niego dotrze.
- A co masz powiedzieć… powiedz, że ostatnio widziano go jak kierował się na południe. Zapłać kilku świadkom i problemu nie będzie. Niech będzie zdrajcą, a jeśli już nie żyje to tylko lepiej dla niego.
- Nie chcemy konfliktu z krasnoludami. Co prawda to chyba jest nieuniknione… ostatnie wydarzenia w Taffalos tylko to potwierdzają. Równie dobrze można rozpuścić plotki, że król Daenidar z Matarengii, próbuje ich wszystkich zdobyć do własnych celów.
- Uważaj żeby przez jakiegoś odmieńca nie wywołać wojny.
- Gdyby jednak Gaaenor zginął z rąk Wirtańczyków, to mógłbym wreszcie stanąć na czele wojsk. Jako dobry wódz zdobyłbym uznanie tych błaznów, a i miałbym do swojej dyspozycji całą armię. Kto by się sprzeciwił?
- Twoje plany są wielkie, ale i ryzykowne w realizacji. Możesz ponieść klęskę, a wtedy wszystko będzie skończone.
- Wtedy… – Rzekł podnosząc głos. – Wtedy stanę się częścią historii! Jest jeszcze ktoś…
Odwrócił się od Flavii i spojrzał na drzewo kołyszące się na wietrze, za oknem.
- Nadchodzą czasy burzy i niepokoju…
Król Gaaenor, również patrzył w okno. Widział przez nie ruchliwe miasto, ludzi kroczących ulicami. Biegnących aby załatwić swoje sprawy. On miał wiele zmartwień, jednak największym był niepokorny syn. Stary król od lat znosił kaprysy swojego syna, liczył na to, że chłopak zmieni swoje nastawienie i będzie godny przejęcia władzy w kraju.
Za swojego panowania, Gaaenorowi udało się podpisać traktat pokojowy kończący serię wojen z krasnoludami. Mimo to ciągle wybuchały jakieś konflikty na pograniczu. Do tego z zachodu nadchodziły wieści o ruchu wirtańskich wojsk, wzdłuż granicy z państwem Gaaenora, Tefalią. Na Ziemiach Niczyich znajdowali schronienie rozbójnicy, król nie mógł wkroczyć tam, aby ich wszystkich wyciąć. Każde wkroczenie armii mogło zostać poczytane za agresję i próbę przejęcia spornych z krasnoludami, ziem.
Króla martwiła również kwestia dziwnej zarazy, która zabijała nie tylko chłopów, ale także wielu mieszczan i arystokratów. Nagły atak zimy spowodował śmierć wielu zwierząt hodowlanych, ale głównie koni, przez co królewska armia została bardzo osłabiona. Tefalia pozbawiona słynnej konnicy, nie mogła stawiać skutecznego oporu na wypadek ataku nieprzyjaciół.
Na końcu pozostała sprawa Piromantów, których Gaaenor sprowadził, aby zaradzić klęsce zimna. Kosztowało go to wiele. Zarówno pieniędzy jak i nerwów. Przybysze szybko się rozeszli po całym kraju, a zima nagle znikła. Nikt nie wie czy to dzięki nim, ale jedno jest pewne… wkrótce cała ta zgraja zwróci się po zapłatę.
- I co ja mam zrobić w tej sytuacji? – Król skierował to pytanie do siebie. – Kraj się sypie, jesteśmy o dzień drogi od wojny. Daenidar czeka tylko na pretekst do ataku… tak samo krasnoludy. Siła armii topnieje w oczach wraz ze śniegiem, a na dodatek ten przeklęty gówniarz tylko marzy o tym żeby się mnie pozbyć!
- Niech wasza królewska wysokość uspokoi. – Odpowiedział mężczyzna stojący obok królewskiego tronu. Pod pachą trzymał czarny hełm. – Książe Eryk nie odważy się na tak radykalne kroki. Możni nie przyznają mu korony, nawet, jeżeli pozostanie jedynym pretendentem do tronu Tefalii. Ma po prostu związane ręce.
- O! Błogosławieni naiwni, że nie wiedzą o czym mówią. Jesteś moim doradcą Baribbanie, ale czasem mówisz rzeczy, od których głowa zaczyna mnie boleć. Zajmij się taktyką, czyli tym co najlepiej ci wychodzi. Synem sam się zajmę.
- Miłościwy panie. Odradzam. – Pokręcił przecząco głową strateg. – Jeżeli zrobimy coś wbrew woli większości w senacie, może dojść do zamieszek. Musimy to najpierw z nimi uzgodnić.
Gaaenor chwycił ręką swe siwe włosy i zaczął je ciągnąć ze złości.
- Więc mamy czekać bezczynnie, aż to spasione bydło się zbierze i coś uzgodni? Przecież to może trwać tygodniami, a czasu akurat nie mamy. Gdyby nie mój dziad Meondaff, nie byłoby problemu z nimi… ale zapragnął aby lud też mógł brać udział w rządach.
- W najbliższym czasie wszystko się wyklaruje.
- Oby…
Król ponownie podszedł do okna, spojrzał na rynek. Wielki tłum zebrał się na placu przed ratuszem, pomiędzy ludźmi prowadzono więźnia. Od pasa w górę był nagi. Wprowadzony na drewniane podwyższenie, został przykuty do drewnianej belki ustawionej poziomo. Za nim wszedł uroczyście ubrany mężczyzna, wyciągnął zwój i zaczął czytać.
- Słuchajcie, słuchajcie. Ja, wielmożny Książe Eryk, z łaski Daffina, pan Tyllos, baron Sammiduanu. Skazuję tego oto kapitana armii królewskiej, Geavyna han Realwinga, na karę chłosty, za zaniedbania i zdradę interesu królestwa. Niech to będzie przestrogą.
Pośród tłumu zaczęły krążyć plotki. Raz. Mężczyzna krzyknął. Ludzie rozmawiali coraz głośniej, zakłady po ilu batach straci przytomność. Dwa. Zduszony krzyk. Ktoś wrzasnął „śmierć zdrajcom”, strażnicy rozgonili rzucających w skazańca warzywami. Kolejnych krzyków i uderzeń bata nie było już słychać. Królowi zrobiło się niedobrze na widok tego wrzeszczącego motłochu.
- Tak właśnie umiera kolejna ofiara mojego syna. Najgorsze jest to, że mam coraz mniej do powiedzenia.
Danton obudził się nagle. Rozejrzał się szybko dookoła i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Właśnie docierał do Daggerfall, kiedy… jak sądził, stracił przytomność. Zszedł z łóżka i spojrzał przez okno. Było południe, a on znalazł się w Viltaen. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Podrapał się po głowie, ale jego ręka trafiła na wielki strup, bolało potwornie. Szybko pozbierał swoje rzeczy, wyszedł z pokoju i zszedł na dół po schodach. Miejsce w którym się znajdował, okazało się czymś w rodzaju hotelu.
- O! Obudził się pan wreszcie! Jak się pan dziś czuje? – Zagadnął uprzejmie, siedzący za ladą człowiek. Był on raczej niskiego wzrostu i z wyglądu przypominał bardziej krasnoluda niż człowieka, ale tak potwornie chudego krasnoluda Danton Sullis w całej swojej podróży, nie widział.
- Tak, tak obudziłem się. Dziękuję za troskę, ale czuję się okropnie. – Odpowiedział prędko, masując głowę.
- Czyżby to kac doskwierał? Wczoraj się pan wtoczyłeś do mojego hoteliku jak pijany, chciałem wyrzucić, ale jak pan złotem płacił, to dałem najlepszy pokój jaki miałem.
- Przyszedłem sam?
- Tak absolutnie samiusieńki. – Zełgał siedzący za ladą. – Było to około… hmm… około północy. Właśnie opuszczałem swoje miejsce. Noc spędzam z żoną. Strasznie babina jest zła, jak nie wracam do domu. Zostawiam klucz na ladzie, żeby wynajmujący pokój mogli wyjść na zewnątrz, ale drzwi zamykam. Trochę później i by się pan całą noc dobijał.
Danton zajrzał do sakiewki, którą miał przywiązaną do pasa. Pokój musiał być wyjątkowo drogi, ale nie chciał się wykłócać, skoro i tak narobił takiego kłopotu gospodarzowi. Chociaż za taką cenę, mógłby ludzi z innych pokojów powyrzucać i zająć je wszystkie. Danton podziękował, ukłonił się grzecznie i złorzecząc pod nosem wyszedł na zewnątrz.
Słońce grzało przyjemnie, a śnieg, który do tej pory był wszędzie, znikał bardzo szybko. Niewiele go już zalegało na ulicach. Gdzieniegdzie leżał martwy kot, czy pies, choć i koń się parę razy znalazł. Sullis przypomniał sobie, że i jemu poczciwa klacz padła. Fionna, bo tak miała na imię, była bardzo bystrym zwierzakiem o karej maści. Bardzo Dantonowi jej brakowało, wiele razem przeszli.
Idąc powoli ulicami przechodził obok placu, na którym zebrało się mnóstwo osób. Dookoła było strasznie głośno, tak że Danton nie słyszał własnych myśli. Właśnie wymierzano karę chłosty, a mężczyzna przykuty do drewnianej belki był nieprzytomny. Wokół unosił się niezbyt przyjemny zapach psujących się ryb. Skręcił w prawo, aby oddalić się od tego hałaśliwego ludzkiego skupiska. Po kilku chwilach wyszedł na mniejszy placyk, na którym znajdowało się mnóstwo straganów z żywnością, orężem, ubraniami oraz innymi, mniej potrzebnymi rzeczami. Danton Sullis szukał jakiejś gospody, gdzie mógłby zjeść coś ciepłego i najlepiej, bardzo tłustego. Był piekielnie głodny.
- Ty ćwoku! – Rozległ się czyjś głos. – Już tyle razy żech ci mówił… zawsze ty coś musisz spieprzyć, bo inaczej się świat zawali. Tak trudno patrzeć pod nogi?!
- Jak leżał śnieg to tego gówna nie było widać. A żem wdepnął to chciałem wytrzeć o cuś.
- Ale po cholerę wymachujesz tym laciem? Wcale nie musiałeś rozwalać tych wszystkich dzbanków. Mam do czynienia z kretynem! Jak długo jeszcze będę musiał cię znosić?
Danton uśmiechnął się i wyszedł w końcu z targowiska. Wciąż szukał gospody. Kwiczący krzyk mężczyzny wydał mu się dziwnie znajomy, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Dotarł do miejsca z szyldem nad drzwiami, „Pod pękniętym Barłogiem”. Nazwa wydawała się zachęcająca, więc wszedł do środka. Pierwszą rzeczą wewnątrz, jaką zauważył, był łeb dzikiej świni wiszący na wprost od wejścia. Dookoła stało mnóstwo małych ław, przy których siedziało pełno ludzi. Wszyscy krzyczeli, pili, śmiali się. Jedynie koło lady zostało kilka wolnych miejsc i to właśnie tam Danton postanowił usiąść. Zbliżył się do człowieka stojącego za ladą. Jego twarz dziwnie przypominała łeb tego zwierzęcia ze ściany. Na wielkim brzuchu widać miał niegdyś biały fartuch, teraz był on żółty, a miejscami nawet brązowy od plam. Czarne, tłuste włosy opadały mu na czoło .
- Jedno zimne piwo i coś do zjedzenia, mości panie gospodarzu! – Rzucił Sullis, do mężczyzny.
- Już się robi! – Odpowiedział szybko, wycierając kufel o fartuch. Kantonowi przeszła ochota na picie.
Właściciel wrócił po krótkiej chwili niosąc miskę z jedzeniem. O dziwo, pachniało i wyglądało całkiem apetycznie. Danton rzucił srebrną monetę.
- Dam jeszcze jedną taką, jeżeli pan mi powie, gdzie mogę konia kupić.
- Panie! U nas konia to ze świecą szukać! Każdego, nawet najgorsze kobyły armia wykupuje, zapotrzebowanie wielkie, a towaru nie ma. Niech pan zatrzyma swoje srebro.
- Wielkie dzięki i za to. – Odpowiedział uprzejmie, ale gospodarz zajmował się kolejnym klientem.
Danton zjadł wszystko ze smakiem, wypił nawet piwo z niepewnie wyglądającego kufla. Odstawił naczynia na ladę i wyszedł, kłaniając się grzecznie. Od czasu, gdy bolała go głowa, był dla wszystkich bardzo miły. Przed nim jeszcze daleka droga. Przed wejściem do gospody zobaczył grupę przechodzących żołnierzy z gryfem na napierśnikach. W dłoniach nieśli halabardy, a niektórzy rohatyny i gizarmy, jedynie idący na przedzie dowódca trzymał miecz. Na głowie miał hełm, z wetkniętym pawim piórem. Nie wyglądał na zadowolonego.
_________________ 21. 04. 2006
|