Witam. Dłuuugo mnie nie było na forum, mam nadzieję, że od tamtego czasu trochę się posunąłem do przodu. Byłbym bardzo wdzięczny za komentarze na temat tego małego kawałka.
___________________________________________________________
ILUZJE
- Wyszły? Jak to wyszły?! Nie mają nóżek, żeby wyjść!
- No nie mają - przyznała czarnowłosa, zielonooka elfka, uśmiechając się sennie i starając nie ziewać. - Ale jak ktoś im pomoże to wyjść potrafią.
- Że co proszę?!
- Ktoś je kupił. Przed panem. Jedyne pudełko. Przykro mi.
- J-jak to?!
Bertrand był zszokowany. Ryzykował własną reputację, ba, zdrowie i życie, maszerując w przebraniu, w masce i w środku nocy przez całe miasto, narażając się na spotkanie z duchami, wilkołakami, może nawet pijanymi w sztok plebejuszami, a ta elfia prostaczka z uśmiechem mówi mu, że jego czekoladki zostały sprzedane. Jakim prawem ktoś kupuje jego czekoladki?!
- Przecież to ja je zamówiłem! Jak można było sprzedać je komuś innemu, skoro ja je zamówiłem i zapłaciłem zaliczkę?!
- Wybacz jaśniepanie - dziewczyna ukłoniła się dwornie acz kpiarsko, jeszcze szerzej uśmiechając. - Zaiste zamówiliście te czekoladki cały miesiąc temu i muszę przyznać, że nawet wydało mi się podejrzane, że po odbiór przyszliście w białej masce karnawałowej, zamiast czarnej opaski na oczach. Byłam jednak pewna, iż tylko wy macie dość fantazji, by budzić ludzi i elfy w środku nocy.
Młody panicz prychnął, zrywając z głowy kapelusz razem z zasłoną, burząc swe długie, kasztanowe loki i wywołując u handlarki teatralne westchnienie szoku. Nie dość, że ryzykował zrobieniem z siebie pośmiewiska, to najwyraźniej nie był aż tak oryginalny jak mu się wydawało. Ktoś wpadł na ten sam pomysł i akurat dziś, gdy przyszło jego zamówienie, wyruszył na ekstrawaganckie zakupy. I to akurat do tego sklepu, po jego "Iluzje"!
"Iluzje", zwane przez elfy "Siedemnastoma Słodkimi Mgnieniami Wspomnień", były najbardziej wyrafinowanym, oszałamiającym i, co tu dużo mówić, kosztownym prezentem, jaki można było sprawić ukochanej osobie. Nie tylko każda z czekoladek była małym arcydziełem sztuki cukierniczej, a nadzienie maestrią smaku. W każde ze słodyczy wpleciony był także inny czar iluzji, sprowadzający na każdy ze zmysłów kosztującego inne cudowne doznania. I tak cukierek o smaku advocatu sprawiał, że czuło się słony wiatr na twarzy i widziało szalejące, jesienne morze, miętowy sprowadzał wizję dosłownie bujania w obłokach i latania w przestworzach, jabłkowy zaś przynosił obraz wiosennego sadu, wypełnionego śpiewem ptaków i bzyczeniem owadów. Niektóre ukazywały nawet dalekie, nieznane kraje - pomarańcza pozwalała odwiedzić słoneczne wzgórza Fructidoru, a kandyzowany daktyl niósł ze sobą wonie tajemniczego Wschodu i blask księżyca na białych kopułach świątyń z dalekiej krainy Mizraim. Oczywiście tak zapierający dech w piersiach prezent musiał mieć też zapierającą dech cenę - dorównywała ona dochodowi sporej posiadłości ziemskiej czy kosztowi wystawienia sporego oddziału zbrojnych. Nic więc dziwnego, że każdy szanujący się kapłan na samo wspomnienie o nich robił się blady ze wściekłości, w oczach zapalały mu się płonące stosy, a z ust strzelały gromy. Naturalną więc koleją rzeczy żaden elficki magik czy cukiernik nie przyznawał się do produkcji tego ukoronowania rozpusty.
Z tych powodów słodkości miały astronomiczną cenę, zdobycie ich graniczyło z cudem, a obnoszenie się z nimi groziło ściągnięciem na siebie klątwy i ekskomuniki, jeśli nie inkwizycji. Oczywiste więc było, że marzyła o nich każda wysoko urodzona dama, a każdy przedstawiciel złotej młodzieży, któremu udało się je zdobyć cieszył się chwałą równą pogromcy smoka. Bertrand, syn koniuszego królestwa i jedna z najlepszych partii na dworze, miał jednak nie lada problem - jego ukochana życzyła sobie "Iluzji" w każdą rocznicę ich pierwszego spotkania, pierwszego pocałunku i przysięgi narzeczeństwa. Zmuszało go to do dzikich eskapad z królewskiego pałacu do elfickiej dzielnicy i szaleńczego marnotrawienia ojcowskiej schedy, bez wątpienia było jednak warte zachodu. Przynajmniej zdaniem Bertranda.
Nietrudno sobie zatem wyobrazić zgrozę młodzieńca, odzianego w cudaczny kostium z dużą ilością haftów i koronek, gdy dzień przed kolejną rocznicą nieznany nikczemnik sprzątnął mu droższy od złota skarb sprzed nosa. Gorączkowo rozmyślał, starając się zachować spokój i nie sprawiać jeszcze większej uciechy zielonookiej cukierniczce, która teraz już zupełnie bezwstydnie uśmiechała się i ziewała.
- Był to więc kawaler?! Podobny do mnie?
- Wy wszyscy, dumny kawalerze, jesteście do siebie podobni. Zwłaszcza, jeśli nie raczycie uchylić maski.
- Dobrze, już dobrze mistrzyni. Dawno tu był?
- Dosłownie się minęliście.
- W którą stronę pobiegł?
- Nie mam zielonego pojęcia, acz błękitnokrwisty mógł pobiec jeno w stronę pałacu, bądź domostwa kurtyzany Hermeliny. Jedno i drugie znajduje się na północ stąd.
- Dziękuję! - rzucił za siebie, wybiegając. Nie miał czasu, by droczyć się z tą żartownisią, postanowił sobie zepsuć jej nazajutrz humor przysyłając służących po zwrot zaliczki. Bladym świtem.
Zaraz na zewnątrz rzucił się do biegu, skręcając w stronę ulicy Piekarskiej, prowadzącej na północny wschód, najkrótszej drogi do kompleksu dworskiego. Ledwie jednak dotarł na jej róg musiał się zatrzymać i oprzeć o coś w celu złapania oddechu, dalszą drogę postanowił więc pokonać w sposób bardziej uchodzący szlachetnie urodzonemu, to jest przyspieszonym marszem. Ostrożnie oderwał się od ściany budynku i ruszył przed siebie, walcząc z astmą i zawrotem głowy.
Otaczała go ciemność, może nie absolutna, ale bardzo głęboka, gdyż wysokie budynki niemal przesłaniały gwiazdy i księżyc w pełni, ulica zaś naturalnie nie była oświetlona. Szedł ostrożnie, starając się omijać te kałuże, które zauważył i nie potknąć się na żadnej z licznych zalegających na ulicy przeszkód. Nie była to jego pierwsza wycieczka, nie zdziwił go więc widok pojedynczych wątłych ogników, widocznych co jakiś czas w zakamarkach ulic. Nie miał zresztą czasu na dziwowanie się, iluż to ludzi krąży nocami w ciemnościach, w sobie tylko znanych celach i kierunkach. Zwłaszcza, że miał pełne prawo wątpić, by czyjkolwiek był bardziej zwariowany niż jego.
Nagle, ku swej wielkiej radości, uświadomił sobie, że nie jest sam na ulicy. Kilkadziesiąt metrów przed nim, zbliżając się do oświetlonej latarniami głównej arterii miasta szedł spokojnym krokiem jakiś kawaler. Wydawał się być zupełnie nieświadomy ryzyka, na jakie się porywa, szedł bowiem trzymając w ręku jasny kaganiec, jakby nie znajdował się sam jeden pośrodku ciemnej, niebezpiecznej dzielnicy miasta. Ba, nawet podśpiewywał, narażając się nie tylko na atak zbirów, ale i cios doniczką z ciemnego okna. W pierwszej chwili Bertrand ucieszył się, widząc kogoś swojego stanu, szybko jednak jego wyraz twarzy zmienił się, a krew ponownie w nim zawrzała. Im bardziej się zbliżał, przyspieszając kroku, tym bardziej był pewny swego - nieznajomy ubrany był w niemal identyczny, bajkowy kostium z wielkim kapeluszem jak on, był też w zasadzie tego samego wzrostu i postury. Gdy po zmniejszeniu dystansu okazało się, że niesie on coś pod pachą, syn koniuszego był już pewien swego do tego stopnia, że z chrzęstem dobył rapiera.
- Stój kanalio! - Ryknął niczym młody lew, a przynajmniej dorodny osioł, po czym znowu puścił się w bieg, wymachując bronią najgroźniej jak potrafił. - Oddawaj moje "Iluzje", bo zakłuję jak psa!
Był to posunięcie nie do końca przemyślane, nieznajomy bowiem tylko na chwilę się obejrzał, by ujrzeć światło latarni odbijające się w ostrzu i rzucił na złamanie karku przed siebie, rzucając nawet za sobą kaganiec. Po chwili zniknął za rogiem, wyraźnie kierując się w stronę pałacu. Bertrand zaś stracił ponownie dech na długo przed zbiegiem ulic i doszedł tam już powoli, macając ścianę i cienko rzężąc.
Gdy udało mu się wreszcie, po dłuższej chwili, dowlec do głównej ulicy niedoszła ofiara niemal sama na niego wpadła. Zdążył tylko wyciągnąć rękę i wycharczeć coś w mało godny sposób, gdy ten z rozmachem wcisnął mu w ową rękę pudełko czekoladek i ominął go, odchodząc teatralnie wręcz dumnym krokiem. Bertrand mógłby przysiąc, że widział na jego przystojnej, niemal kobiecej, twarzy łzy. Młody panicz zupełnie nic z tego nie rozumiał, do momentu, w którym nie ujrzał przed sobą przytulonej pary. Wtedy zrozumiał wszystko.
Jego ukochana, słodka, przecudna Aurelia de Amarylis, szła poboczem ulicy, uroczo uśmiechnięta i uczepiona ramienia jakiegoś nieznanego mu kawalera. Bertrand nigdy nie widział go na oczy, był jednak wstrząśnięty, że ten zniewieściały wypłosz śmie pozwalać sobie na taką poufałość względem jego narzeczonej. I to mimo, że musiał ją poznać dopiero niedawno, gdyż nigdy go wcześniej nie widział na dworze, a znał tam praktycznie każdego. Oczywiście jego żywy umysł szlachetnie urodzonego natychmiast pojął coś jeszcze - tajemniczy nieznajomy, który ubiegł go w kupnie "Iluzji", mógł nieść je tylko jego ukochanej, znanej wszak powszechnie ze swych słabości. Jeśli zaś zareagował aż tak emocjonalnie, to mogło to znaczyć tylko, że...
Bertrand jednak nie był tak słabego charakteru. Był wszak prawdziwym mężczyzną, jak każdy z jego rodu. Potężnym wysiłkiem woli zmusił swą twarz do kamiennego wyrazu, poprawił kostium i zmierzwione włosy, po czym spokojnie ruszył w ich stronę. Stanął kilka kroków przed nimi, zmuszając do zatrzymania się. Następnie nie mówiąc ani słowa dwornie się ukłonił i wręczył Aurelii pudełko czekoladek w arcyelegancki sposób, po czym godnie wyprostował i przeszedł na drugą stronę ulicy. "Ciekawe jak teraz się poczujesz, żmijo!" Pomyślał. Obyś udławiła się ze wstydu!
* * *
- Czy to nie był przypadkiem twój narzeczony, kuzynko?
- Zaiste, drogi kuzynie. Mogłabym jednakże przysiąc, że chwilkę wcześniej widziałam tu też twojego... Dobrego przyjaciela.
- W rzeczy samej, nie mógł być to nikt inny, jako że nikt inny nie ma tak zgrabnej linii pośladków jak on. Ciekawe, o co chodziło...
- Któż to wie? Czekoladkę?
_________________ Człowiek który przedkłada żabę nad świnię nie jest godny miana człowieka
|