Kolejny fragment, jak obiecałem. _______________________________________
Rozdział II: Ariane
Stare schody niemiłosiernie skrzypiały pod stopami, toteż zanim rozległo się pukanie do drzwi zdążył wzuć buty i zapiąć koszulę. Młoda kobieta o lekko kręconych, kasztanowych włosach i wesołych oczach otworzyła drzwi, nie czekając na zaproszenie, i weszła do pokoju, niosąc tacę z jedzeniem. Była gustownie, choć nieostentacyjnie, ubrana i uczesana, miała też niewielkie kolczyki – zdecydowanie nie była posługaczką.
- Nie powinien pan tak szybko wstawać - uśmiechnęła się, stawiając jedzenie na stoliku, po czym zwróciła się w jego stronę i wyciągnęła dłoń. – Ariane Oriflamme. - Eisrick. Miło mi panią poznać. - Zbadałam pana i nie ma pan żadnych poważnych obrażeń, ale jest pan osłabiony. Byłabym niepocieszona, gdyby pan zemdlał i rozbił sobie głowę będąc pod moją pieczą. - Jest pani lekarką? - Mezmerką. Wezwali mnie do pana nad ranem. Podobno znaleziono pana w nocy, leżącego bez ducha na posadzce bazyliki i przyniesiono do pokoju hotelowego. - Interesujące. Nie przypominam sobie bym praktykował leżenie krzyżem. - Nie wiem, co pan praktykował, wiem, że stracił pan od tego przytomność, toteż na przyszłość odradzam. Mam nadzieję, że nie wyznaje pan odnośnie mezmeryzmu jakichś niemądrych zabobonów? - To znaczy? - To znaczy zamierzam pana zbadać. Chcę wiedzieć, czy będzie to wymagało przywiązania pana do łóżka. - … Nie będzie wymagało. - Cieszy mnie to. Proszę jeść póki ciepłe, ja zaraz przygotuję aparaturę.
Czarnowłosy początkowo niechętnie sięgnął po łyżkę, po kilku kęsach gulaszu jednak rzeczywiście poczuł apetyt i stwierdził, że burczy mu w brzuchu. W milczeniu pochłaniał potrawę, zagryzając chlebem. Mezmerka tymczasem otworzyła skórzany kuferek, którego wcześniej nie zauważył, a który najwyraźniej należał do niej. Z kuferka wyciągnęła dziwną „rękawicę” - skórzane zarękawie, do którego zamocowane były różne dziwne spiżowe wypustki, wskaźniki i pokrętła, po czym zaczęła w nim montować dodatkowe kabelki, amulety i okrągły wyświetlacz na nadgarstek.
- Właśnie, zapomniałabym – rzekła nie odwracając wzroku, zajęta przykręcaniem jakiejś śrubki. – Jakiś jegomość bardzo chciał się z panem widzieć. - Ze mną? Jak wyglądał? - Jak przebieraniec… - Słucham? - No czarny kapelusz, takaż kamizelka, pętla bolo, pas z pistoletami, ostrogi… Zupełnie jak woltyżer z cyrku objazdowego, udający Vortrekkera. - Może rzeczywiście jest Vortrekkerem? - Jest pajacem. Żaden Vortrekker nie ubierałby się tak festyniarsko. - Cóż… Co mu pani powiedziała? - Że dopóki pana nie zbadam nie jestem w stanie ocenić, czy może się z panem zobaczyć. I że jeśli spróbuje tu wejść wbrew mojej woli przestrzelę mu stopę. - To chyba niezgodne z przysięgą lekarską… - Eisrick dopiero teraz zauważył u jej pasa kaburę rewolweru. - Mezmerzy nie muszą jej składać – wzruszyła ramionami, zakładając na czoło opaskę z skóry i mosiądzu, z diodami i dużym okularem na prawe oko. - … Nie muszą? - W zasadzie pewnie powinni, ale to młoda dyscyplina i ma jeszcze nieuregulowaną etykę – odparła, zapinając pasek na nadgarstku. - No, ja jestem gotowa. Kiedy skończy pan jeść proszę rozebrać się do pasa. - Tego badania nie przeprowadza się na czczo? - Gdyby się przeprowadzało nie stawiałabym przed panem talerza?
Eisrick wzruszył ramionami i ściągnął kurtkę mundurową oraz koszulę. Mezmerka cały czas mówiła miłym dla ucha, choć lekko drwiącym głosem, a z jej ust nie schodził uśmieszek, co zaczynało go już irytować. Diody i amulety na zarękawiu świeciły się miękkim światłem w różnych kolorach. Na spodzie dłoni miała umocowaną soczewkę, wielkości sporej monety, która rozjarzyła się jasno, gdy Ariane pokręciła dwoma pokrętłami. Następnie skierowała snop światła na Eisricka, najpierw oświetlając jego brzuch, po czym przesuwając się wyżej. Ku swojemu zdziwieniu, Eisrick spostrzegł, że promienie przenikają ubranie, skórę i mięśnie ukazując… coś. Sieć jakby kanalików, emanujących słabym, ledwie dostrzegalnym blaskiem, który dało się dostrzec jedynie w świetle soczewki. Było to niesamowite, gdyż cały czas widział tylko wierzchnią warstwę swego ciała, zupełnie nieprzezroczystą, a jednocześnie kanaliki przeświecały ze środka niczym z wnętrza butelki.
- Co to… - Południki. Strumienie Elan Vital – szepnęła, nie odrywając wzroku. – Naprawdę nigdy pan nie miał do czynienia z mesmeryzmem? - Chyba coś słyszałem, ale… Nigdy nie widziałem tego w działaniu – mruknął, wpatrzony w świetlistą siatkę we wnętrzu swojej dłoni. – Elan Vital to moja energia życiowa? - No… Można tak powiedzieć. W uproszczeniu. Dużym. - Jeśli nie energia to co? - Hmm… To dość skomplikowane. Zresztą cała wiedza o południkach to tylko niepotwierdzona teoria. A w zasadzie kilka teorii, w większości sprzecznych. I mocno szalonych. - Zaraz, jeśli to tylko teoria, w dodatku niepotwierdzona, to jaki ma sens na jej podstawie badać i leczyć ludzi? - Cóż… Działa. Nawet jeżeli nie wiadomo jak. Mezmeryzm oparty jest na magii uzdrowicielskiej Albhów, która z powodzeniem stosowana jest od tysiącleci. Albhowie, jak to mieli w zwyczaju, praktykę doprowadzili do perfekcji, a teorię zaplątali do tego stopnia, że dzisiaj sami nie wiedzą o co w niej mogło chodzić. Cała naukowa otoczka mezmeryzmu to próby usystematyzowania i wyjaśnienia tego fenomenu. - Mhm. Znalazła pani coś ciekawego? - Jeżeli przez „ciekawe” rozumie pan „zagrażające życiu i zdrowiu”, to nie. Wygląda na to, że jest pan zdrów jak ryba, co najwyżej trochę oszołomiony.
Eisrick był nieco rozczarowany – miał cichą nadzieję, że pod wpływem jakiejś „demonicznej energii”, która naznaczała go z powodu paktu z Arzu Zarin Banu, aparatura mezmerki jeśli się nie stopi i spali, to przynajmniej rozświeci się sygnałami ostrzegawczymi. Nic takiego jednak się nie wydarzyło i jeżeli nawet zaprzedanie duszy pozostawiło na nim jakiś ślad, to niewykrywalny konwencjonalną aparaturą. Co gorsza, najwyraźniej żadnego śladu nie pozostawił również wypadek, który spowodował u niego utratę pamięci. Gdy zakładał z powrotem ubranie Ariane spytała, czy wpuścić „Vortrekkera”, na co skinął milcząco głową.
Nazwany woltyżerem mężczyzna był ubrany dokładnie tak jak to opisała, a dodatkowo miał co najmniej sześć stóp wzrostu, złociste oczy oraz gładko ogoloną i szeroko uśmiechniętą twarz. Rzeczywiście nie sprawiał wrażenia kogoś nawykłego do trudnych warunków i ciężkiej pracy, raczej do uganiania się za spódniczkami. Mezmerka zdawała się nie zauważać namiętnych spojrzeń jakie jej posyłał, a przynajmniej usilnie je ignorowała. Eisrick westchnął w duchu, przygotowując się na ciężką rozmowę.
- Słusznie sądziłem, że nie wytrzymasz długo w łóżku, Eisricku Sansjoy – nieznajomy wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby, chwytając dłoń Eisricka i potrząsając nią mocno, jakby znali się od wieków. – Jestem Sedabros Pelekais, wędrowny muzykant z samego serca Rubieży. - Miło mi. Podobno bardzo chciał się pan ze mną widzieć? - Owszem, przekonany jednak urokiem osobistym panny Oriflamme i jej niechybną argumentacją… - Niechybna argumentacja bardzo się przydaje, kiedy trzeba ostudzić zapał jakiegoś kawalera – wtrąciła Ariane, chowając zarękawie z powrotem. – Zostawiam panów samych, byście mogli porozmawiać na osobności. Nie pozabijajcie się, pan Eisrick w dalszym ciągu jest pod moją opieką. - Naturalnie, bardzo dziękujemy! – zapewnił Sedabros, wyjmując pachnące tytoniem pudełko. - Nie będzie pani przeszkadzało jeśli zapalę? - O! - niespodziewanie odwróciła głowę. – Alesteńskie? - Brawo – pochwalił po ułamku sekundy wahania, podsuwając pudełko w jej stronę. - Nie przypuszczałem, że lubi pani cygara. - Uwielbiam – odparła radośnie, wyciągając jedno i wdychając ze znawstwem aromat. Uśmiechnęła się do mężczyzny, który odpowiedział tylko trochę wymuszonym uśmiechem. Eisrick nie mógł oprzeć się wrażeniu, że perspektywa przyjęcia strzału w stopę woltyżerowi podobała się bardziej. – Dziękuję. Nie ma pan pojęcia jak ciężko tu dostać prawdziwe alesteńskie cygara. - Służę – mruknął szarmancko, słabiutka nutka rozpaczy w jego głosie sugerowała jednak, że ma bardzo dobre pojęcie.
Mezmerka wyszła, zabierając torbę z rzeczami osobistymi i informując, że będzie na dole. Sedabros wziął krzesło i ustawił je tyłem do łóżka, po czym usiadł na nim okrakiem, kładąc dłoń na oparciu i wydmuchując dym cygara. Przez chwilę milczał, wpatrując się w milczeniu w Eisricka, co czarnowłosy początkowo uznał za dziwne. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że drugi mężczyzna wsłuchuje się w kroki na schodach i upewnia się, że zostali sami na piętrze.
- Fascynująca osóbka, nieprawdaż? Nie przypuszczałem, że spotkam na tej prowincji kogoś z taką fantazją. - Zaiste. Chyba jednak nie sprowadza pana do mnie chęć porozmawiania o płci nadobnej. - Spokojnie, mamy czas, do celu mojej wizyty jeszcze zdążymy wrócić. Na razie jednak miałbym do pana kilka pytań. - Mam nadzieję, że nie o to czy wolę blondynki? - Co takiego robił pan wczorajszej nocy, że znaleziono pana nieprzytomnego na podłodze bazyliki?, Świadkowie widzieli podobno wydobywającą się z okien poświatę, nie słyszeli jednak żadnego odgłosu.
Eisrick uniósł brwi. Ton głosu przybysza zmienił się, nie było już w nim niefrasobliwości, tylko chłodny spokój i determinacja. Sedabros dalej się uśmiechał, jego oczy były jednak skupione i poważne. Czarnowłosy był nie tyle zdziwiony samą przemianą, co pozytywnie zaskoczony, że przechodzą do rzeczy tak szybko, bez owijania w bawełnę.
- Rozumiem, że to dla pana ważne? - Dla mnie? Średnio, pana stary znajomy wyraźnie mi jednak zalecił, bym zwracał uwagę na różne dziwne wypadki wokół pana i dokładnie im się przyglądał. Mówił, że być może to zupełnie bez znaczenia, a być może zmusi nas do całkowitej zmiany planów. Zatem? - Plany te dotyczyły mojej osoby? - Między innymi. Z tego co zrozumiałem ma pan w nich sporą rolę do odegrania i dużo od pana zależy. Dlatego właśnie mam upewnić się, że jakieś nieprzewidziane okoliczności nie staną panu na przeszkodzie. - Nieprzewidziane okoliczności. - Aha. Bez obrazy, ale podobno ma pan tendencję do pakowania się w dziwne sytuacje i znikania w najmniej spodziewanych momentach. - O, to niewątpliwie. Na przykład po wczorajszym wydarzeniu straciłem pamięć. - … - Mam nadzieję, że to nie stanowi problemu? - Pan… żartuje? - Przykro mi. - Jak to stracił pan pamięć!? Tak po prostu? - Pamięci raczej nie traci się „tak po prostu”… ale cóż, z oczywistych powodów nie mam pojęcia jak dokładnie to wyglądało.
Sedabros przez chwilę wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, otwierając co jakiś czas i zamykając usta, w końcu jednak przestał i wbił wzrok w ziemię, pogrążając się w zadumie. Nie wytrwał tak jednak nawet pół minuty, gdyż wkrótce zerwał się i zaczął energicznie krążyć w kółko po pokoju. Eisrick śledził jego reakcje z umiarkowaną ciekawością.
- Ja głęboka jest ta… utrata pamięci? – Vortrekker zwrócił się wreszcie w jego stronę, żywo gestykulując. – Pamięta pan cokolwiek? - Owszem, różne dziwne rzeczy, głównie suche fakty. Praktycznie nic związanego z moim własnym życiem, poza imieniem. - Hmmm… Niedobrze, cholernie niedobrze. Nie wiem czy pułkownik najpierw urwie głowę panu czy mnie, za przyniesienie tych wieści. - Pułkownik? - Pana znajomy. Jego też pan nie kojarzy? - Niestety. - Czart by to… I co ja mam teraz z panem zrobić? - Czy musi pan ze mną koniecznie coś robić? - Nie wiem, nie spodziewałem się takiego obrotu spraw… Hmm, najlepiej będzie chyba postąpić wedle starego planu i zabrać pana do pułkownika. Niech on łamie sobie głowę. - Do pułkownika? Nie jestem pewien czy mi się uśmiecha taka wycieczka. - Nooo, w tym stanie zaręczam, że się panu uśmiecha. O ile wiem miał pan cholernie wielu wrogów, a obecnie nie wie nawet po kim spodziewać się pomocy, a po kim noża w plecy. - Nie wiem, czy po panu winienem się spodziewać pomocy czy noża w plecy. - Cóż – Vortrekker uśmiechnął się radośnie, prostując się. – Gdybym faktycznie chciał zrobić panu kuku…
Ręka Sedabrosa była szybka niczym trzaśnięcie z bicza i w chwili krótszej niż mgnienie oka zdążyła opaść na rękojeść pistoletu i wydobyć go do połowy z kabury. Dalej jednak zamarła, a wzrok Vortrekkera utonął w środku długiej ciemnej rury, spoczywającej na drewnianym łożu. Eisrick zamrugał i prawie wypuścił z dłoni wielkiego obrzyna, który znalazł się w niej niewiadomo kiedy. Nie pamiętał tej broni, najwyraźniej nie przeszkadzało mu jednak w całkowicie odruchowym przyzywaniu jej znikąd. Wzdrygnął się lekko.
- No dobra, to może nie był najlepiej dobrany argument – Sedabros wyszczerzył swe idealnie białe zęby, powoli wsuwając do kabury i puszczając rewolwer. Jego uśmiech, co czarnowłosy z uznaniem zauważył, był tylko odrobinę bardziej nerwowy. – Ciekawa giwera swoją drogą, nigdy się z taką nie spotkałem. Dobrze widzę, że to rewolwerowa śrutówka? - Na to wygląda… - Piękna rzecz – kontynuował, unosząc ręce do góry. – Nie wiedziałem, że coś takiego zrobiono. Standardowy kaliber czy specjalne naboje? Ach, zapewne nie pamięta pan… - Liczy pan, że uśpi czczą gadaniną mą czujność, czy też to taka reakcja nerwowa? - Nie wierzy pan w szczerość mojego zainteresowania? - Obawiam się, że pańska wiarygodność w mych oczach właśnie poważnie ucierpiała. - Och… Mam nadzieję, że moja niefortunna reakcja nie stanie na przeszkodzie zacieśnianiu naszej znajomości. Może zejdziemy na dół i obalimy kolejkę na przełamanie lodów? - Najpierw próbuje pan mnie zabić, a teraz namawia na kolejkę? - Nie chciałem pana zabić! Miałem w zamiarze tylko pokazać, że gdybym chciał… - To i tak nie dałby pan rady – dokończył Eisrick, wzdychając i opuszczając nieco broń. – Proszę odpiąć pas z bronią i rzucić go w moją stronę. Powoli.
Vortrekker westchnął głośno i zaczął zniżać rękę do sprzączki pasa, gdy nagle dobiegł ich z dołu donośny krzyk Ariane. Obydwaj mężczyźni zamarli, wsłuchani w odgłosy szamotaniny, tłuczonego szkła, krzyki i przekleństwa ludzi. Po chwili wszystko zagłuszyła seria wystrzałów i chóralny pisk przerażonych kobiet. Eisrick i Sedabros wymienili spojrzenia, po czym obydwaj jednocześnie rzucili się do drzwi i na dół.
Schody zadudniły i zaskrzypiały pod ich stopami jakby miały się rozlecieć, toteż ktokolwiek robił rozróbę w holu był uprzedzony i przywitał ich ogniem maszynowym, gdy tylko wychynęli zza ściany. To ich zatrzymało – na chwilę. Ponownie wymienili spojrzenia, Eisrick skinął głową, po czym wysunął się zza ściany i zaczął strzelać z biodra w stronę wszystkiego co się ruszało, osłaniając Vortrekkera, który runął w dół schodów, przetoczył się za stojącą opodal szafę i wydobył rewolwer. Sekundę później czarnowłosy schował się, by przeładować, a Sedabros wstał zza szafy i skosił zarośniętego typa, który właśnie się podnosił i postrzelił wystające zza fotela ramię innego.
Eisrick trochę mimochodem pomyślał, że każdy normalny człowiek na jego miejscu uznałby, że Vortrekker ucieka, wykorzystując zamęt i odruchowo posłał za nim kulkę. Darował sobie jednak dociekanie, czy to dobrze o nim świadczy, że tego nie zrobił. Na szczęście po wystrzelaniu magazynka – nie był pewien, ale wydawało mu się, że co najmniej dwóch zbirów oberwało jego serią – wymacał pod kurtką przerzucony przez ramię pas z amunicją. Był prawie pewien, że nie miał go na sobie gdy się budził, zatem najwyraźniej został przyzwany razem z bronią. Gdyby jego myśli nie zajmowała strzelanina zapewne uznałby to za fascynujące.
Wyczuł palcami, że pocisków ma przynajmniej kilka rodzajów, toteż wymacał sześć brenek i załadował nimi broń. Dziwaczny obrzyn była nie tylko świetnie wyważony, ale też równie łatwy w obsłudze i celny jak zwykły pistolet – oczywiście jeśli miało się dość krzepy by go używać. Eisrick miał – bez trudu strzelał z niego jedną ręką, celując tym razem w meble, za którymi skrywali się przeciwnicy. Potężne pociski z litego ołowiu przeszły przez ciężką sofę jak przez masło, wyrywając wielkie dziury, a dwa kolejne zupełnie strzaskały blat przewróconego stołu. Przeciwnicy nie byli samobójcami – widząc, że nie mają dostatecznej siły ognia (zbir z pistoletem maszynowym padł na samym początku strzelaniny, daleko od jakiejkolwiek osłony) rzucili się do wyjścia, gęsto się ostrzeliwując i podnosząc z podłogi rannych. Sedabros wbiegł za nimi do holu strzelając kilkakrotnie, nie ścigał ich jednak na ulicę. Eisrick po chwili do niego dołączył, omiatając spojrzeniem pomieszczenie.
Klienci hoteliku najwyraźniej zdążyli uciec lub pochować się, na podłodze bowiem leżały tylko nieruchome ciała w obdartych płaszczach, wśród szczątków szkła i fajansu. Wyglądało na to, że nie ucierpiał nikt niewinny, poza starszym mężczyzną z rozbitym czołem, który półleżał oparty o ladę i rozglądał się wokoło nierozumiejącym wzrokiem. Z napastników znaleźli tylko jednego żywego, trzymającego się za obficie krwawiącą ranę na ramieniu. Czarnowłosy upewnił się, że typ nie stanowi zagrożenia i schował broń do kabury pod płaszczem.
Ariane odnalazł po chwili, całą i zdrową, jeśli nie liczyć rosnącego sińca pod okiem. Mezmerka nie marnowała czasu, przypadła do starszego mężczyzny, oglądając jego ranę, jednocześnie siłując się z zarękawiem. Była bardzo blada, próbowała jednak wyglądać na spokojną.
- Święta Armaiti, co za masakra… - westchnęła, lekko drżącym głosem. – Proszę, pomogę panu wstać i przenieść się na kanapę. Ostrożnie, proszę nie podnosić się za szybko, bo dostanie pan zawrotów głowy. - Cieszę się, że jest pani cała – Eisrick podszedł z drugiej strony, zakładając sobie ramię staruszka na barki i podpierając go. – Co to było? Co tu się działo? - Niech mnie cholera jeśli wiem, panie Sansjoy. Proszę siedzieć, zaraz to panu opatrzę – przytrzymała mężczyznę, po czym starła mu z czoła krew serwetą i zbliżyła lewą dłoń. Soczewka zaświeciła innym światłem niż poprzednio i starzec syknął, krwawienie jednak wyraźnie ustało. Dopiero gdy tkanka zaczęła się goić zwróciła się ponownie do czarnowłosego. - Nagle wpada tu cała zgraja tych przyjemniaczków, obstawiają wejście i ich szef pyta o pana. - O mnie? - Tak. Dobyli broni i chcieli wtargnąć tam na górę, ja zaś niespodziewanie odkryłam w sobie żyłkę bohatera i stanęłam im na drodze. Nie na wiele się to zdało, bo nim się obejrzałam najwyższy zbir uderzył mnie tak, że zakręciłam się niczym balerina i zobaczyłam gwiazdy. Ten cudowny dżentelmen się za mną ujął, pańscy znajomi nie mieli jednak również szacunku dla jego siwych włosów. - To nie są moi znajomi… - burknął, spoglądając z ukosa na Sedabrosa, który opatrywał rannego zbira. Okaleczony wił się z bólu i krztusił krwią, toteż Eisrick nie dawał mu wielkich szans na przeżycie. - Cieszy mnie to. Panowie cali? - Ja na pewno. Pan Sedabros chyba też. - Dobra, w takim razie pora zająć się tamtym łotrem, zanim wykrwawi się jak prosiak. Bardzo mi podbili oko? - Nie bardzo… - Bogowie, pan jest gorszym kłamcą niż ja materiałem na żonę.
Mezmerka podziękowała Vortrekkerowi i zajęła jego miejsce, po chwili jednak nachmurzyła się i pokręciła głową. Stan rannego był beznadziejny, nawet Eisrick był w stanie to stwierdzić. Stracił mnóstwo krwi i dopadł go już wstrząs krwotoczny. Mimo to Ariane przysunęła lewą dłoń do jego rany i zaczęła ją naświetlać promieniami które, jak domyślił się czarnowłosy, jednocześnie tamowały krwotok i dezynfekowały. Zbir początkowo skrzeczał i miotał się, po chwili jednak się uspokoił, jego oddech zaczął wracać do normy, a strumień krwi wyraźnie osłabł. Wydawało się, że uda się rannego jednak odratować i Eisrick pochylił się nad nim, zaciekawiony.
Łotr, jakby dopiero teraz odzyskawszy jasność widzenia, poznał go. Jego oczy rozszerzyły się i zaczął gwałtownie charczeć i wyrywać się, nie zważając na ciężkie klątwy mezmerki, która straciła kontrolę nad krwotokiem. Czarnowłosy rzucił się, by przytrzymać umierającego, ten jednak wrzasnął gardłowo i splunął mu krwawą plwociną w twarz. Szamotał się jeszcze przez chwilę, by wreszcie znieruchomieć i oklapnąć w ich uchwycie, z wybałuszonymi białkami oczu.
- ^cenzura^ twoja mać, nie to nie – warknęła mezmerka, po tym jak nie wyczuła jego pulsu.
Puściła jego zwiotczałą rękę, wstała i oparła się o ścianę, chowając twarz w dłoniach. Nie było sensu pytać czy wszystko w porządku po tym co przeżyła, toteż mężczyźni zostawili ją samą. Zapadła przeraźliwa świdrująca cisza, przerywana tylko ciężkim sapaniem starca i trzaskiem szkła, pękającego pod butami. Sedabros podszedł do okna, ostrożnie uchylił zasłonkę i przez chwilę obserwował ulicę. Po pewnym czasie dał Eisrickowi znak ręką, żeby się zbliżył.
- O ile rozumiem wątpliwości, o tyle sam pan widzi, że nie może tu zostać. Pojawili się szybciej niż myślałem, niedobrze. - Wiedział pan, że coś takiego może się wydarzyć? - Poniekąd. Nie wysyła się kogoś takiego jak ja jeśli nie zakłada się, że cała awantura skończy się wielką rzeźnią. - Jest coś na rzeczy. Chyba… Na bogów, jest pan ranny! - Co? – Vortrekker ze zdziwieniem spojrzał na rękaw białej koszuli, teraz prawie cały czerwony od krwi. – Aa… Nic wielkiego, draśnięcie. Nie chciałem zawracać ślicznej główki pani mezmer. - Musimy to opatrzyć, tego brakuje, żeby wykończył się pan jak tamten nieszczęsny dureń. - Bez obaw, wiem, ile potrafię wytrzymać i kiedy jest ze mną źle. Tym razem boję się tylko, czy uda mi się doprać koszulę. Poradzę sobie z tym, pan zaś lepiej niech zajmie się pakowaniem. - Zaraz, mam się wymknąć z miasta jak szczur, bez wyjaśnienia? - Dokładnie – Vortrekker zmierzył go spojrzeniem. – Chyba, że woli pan poczekać aż tamci wrócą z czymś cięższym i naprawdę urządzą tu masakrę. O ile się nie mylę kiedyś zdarzyło im się napaść na bank z użyciem armaty polowej. - W mieście są beregińscy żołnierze… - Żółtodzioby. Ci tutaj to weterani, natłukliby ich jak kaczek i zniknęli, nim tamci zdążyliby się pozbierać. - Weterani? Uciekli jak niepyszni. - Cóż, są weterani… i są cholerne, niezniszczalne, chwytające kule w zęby sukinsyny, jak ja i pan – wyszczerzył się, klepiąc Eisricka w ramię. Po chwili jednak spoważniał. – Jeśli chce pan się jeszcze namyślać, to sugeruję przynajmniej usunąć się w ustronne miejsce. Nie ma powodu by niepotrzebnie narażać postronnych. - Słuszna uwaga. Niech pan powie jeszcze tylko czy wie co to byli za ludzie i czego chcieli. - Wiem. Ale nie teraz, w drodze będzie czas na wyjaśnienia.
Nie było sensu się sprzeczać, Eisrick wrócił więc na górę po swoje rzeczy. Rozejrzał się ponownie. Pokój miał drewniane ściany i urządzony był iście spartańsko, jeśli nie liczyć pustego regału na książki i prostego sekretarzyka z ciemnego drewna. Komplet ubrań, opakowanie z nabojami i swoje rzeczy osobiste znalazł w kufrze koło łóżka, toteż spakowanie wszystkiego do worka podróżnego zajęło mu zaledwie chwilę.
Usiadł za sekretarzykiem i zaczął przetrząsać szufladki, w nadziei znalezienia jakichkolwiek przydatnych notatek czy planów. Pierwsze dwie były zupełnie puste. Trzecia wypchana po brzegi przeróżnym śmieciem, od śrubek i nakrętek po nici i agrafki, czwarta znowu pusta, w piątej spoczywały bulwersująco wyuzdane ryciny roznegliżowanych panien. Szósta zawierała tylko kilka naboi pistoletowych, siódma granat obronny, ósma gustowną emaliowaną tabakierę i orle pióro. Dziewiąta skrywała tylko martwego mola i dopiero w dziesiątej, gdy już prawie stracił nadzieję, znalazł plik map i dokumentów, gęsto pokreślonych czarną i czerwoną kredką. Odetchnął z ulgą, pakując notatki za pazuchę.
Gdy zszedł na dół w holu krążyło kilkoro ludzi, którzy najwyraźniej dopiero teraz odważyli się wyjść ze swych kryjówek. Sedabros – z opatrzonym już ramieniem - bez pytania częstował ich brandy na wzmocnienie, sobie również nie żałując, a Ariane przekrzykiwała się z zarządcą hotelu, który również się zmaterializował i głośno protestował przeciwko zniszczeniom i spustoszeniu hotelowego barku. Kasztanowowłosa mezmerka była już z powrotem sobą – w dłoni trzymała szklaneczkę trunku, do sińca na policzku przykładała woreczek z lodem i wyglądała, jakby miała za chwilę wybuchnąć. Eisrick czym prędzej wkroczył między nich i bez wstępu wepchnął mężczyźnie w dłoń trzy złote monety – zwyczajne, nie magiczne – dziękując za gościnę i przepraszając za „niefortunne wydarzenie”. Zarządca na chwilę zaniemówił, nie wiadomo czy oszołomiony sumą pieniędzy, którą trzymał w ręku, czy też przerażony bliskością faceta, który chwilę wcześniej zastrzelił przynajmniej trzech uzbrojonych ludzi. Czarnowłosy nie czekał, aż się pozbiera, lecz odciągnął Ariane na bok i położył jej na ręce kolejne dwa dukaty.
- Pan oszalał? – spytała, zanim jednak odpowiedział monety zniknęły w kieszonce jej żakietu. - Jeden za opiekę, drugi za ostrzeżenie. To niewiele za dwukrotne uratowanie życia, ale tylko tyle mogę zrobić, nim pojadę. - Odjeżdża pan? Dokąd? - Nie jestem pewien, zresztą lepiej będzie dla pani tego nie wiedzieć. Obawiam się, że na dzisiejszej akcji zabawa się nie skończy, a nie chciałbym pani w to wszystko mieszać. - Już mnie pan wmieszał – uśmiechnęła się lekko ironicznie, upijając brandy. – Cóż, nie jestem na tyle ciekawa, by napytywać sobie z tego powodu biedy. Mam tylko nadzieję, że pomogłam bohaterowi pozytywnemu tej opowieści. - Ja także – westchnął, kiwając głową Sedabrosowi. - Na nas już czas, wolę nie zostać zatrzymany przez konstabla i musieć tłumaczyć ze wszystkiego, co się wokół mnie dzieje. - Rozumiem – skinęła, po czym jakby się zawahała. Tylko na chwilę, jednak. - Panie Sansjoy? - Tak? - Pańskie badania… Wychodzą bardzo dziwnie. Nie miałam czasu tego dokładnie zinterpretować i nie wygląda na to, by były to objawy jakiejś choroby czy ułomności, ale wyniki dość zdecydowanie odbiegają od normy. - Rozumiem. Dziękuję za tę informację – odparł. „Czyli jednak wypadek pozostawił jakiś ślad,” pomyślał. „Nawet jeśli zbyt subtelny dla instrumentów badawczych, to jest to jakiś punkt zaczepienia”. - Proszę na siebie uważać. I najlepiej skonsultować się z jakimś ekspertem jak to tylko będzie możliwe. - Tak zrobię. Jeszcze raz pani dziękuję i żegnam. - Również żegnam. Chciałabym powiedzieć „do zobaczenia”, ale… może nie będę kusić losu. Mam nadzieję, że jeśli się jeszcze spotkamy to w sympatyczniejszych okolicznościach. - Oczywiście.
Vortrekker ukłonił się, wymachując kapeluszem, po czym przeskoczył stół i pobiegł w stronę zaplecza. Czarnowłosy ruszył zaraz za nim. Przebiegli szybko przez pustą kuchnię i spiżarnię, wypadli przez tylne drzwi i ruszyli ciemną uliczką, pełną śmieci i kotów. Poruszali się szybko i cicho, niczym złodzieje, starając się oddalić jak najdalej od pechowego hoteliku. Zaczynało się powoli ściemniać i Eisrick coraz mniej widział gdzie idzie, Sedabros wydawał się jednak świetnie orientować – albo po prostu jemu koty nie właziły pod nogi.
Nieco zmniejszyli tempo, gdy wyszli ze zwartej zabudowy i zaczęli iść opłotkami między ogrodzonymi posesjami. Słońce wisiało już nisko na zachodzie, a Księżyc i Limbo świeciły coraz jaśniej. Dotarli wreszcie do niewielkiego zapuszczonego zagajnika, gdzie Vortrekker odgarnął gałęzie, odkrywając czterokołowy lekki powóz, podobny do bryczki. Następnie gwizdnął przeciągle i po chwili z zarośli wynurzyły się dwa konie, kary i gniady. Wspólnym wysiłkiem wytoczyli wóz na drogę, po czym Sedabros wydobył obrok i przystąpił do karmienia koni. Eisrick dopiero teraz spostrzegł ładunek i aż zagwizdał z wrażenia.
- Widzę, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność… - zauważył, gładząc lufę wielkiego cekaemu, schowanego pod płócienną narzutą. - Cóż, będziemy mijać posterunek graniczny. - Aha… - Poprzednio udało mi się przemknąć, tym razem może nie być tak łatwo, więc… - Myśli pan, że domyślą się w jakim kierunku uciekamy? - Trzeba liczyć się z taką ewentualnością. - Co to za jedni? W końcu mi pan nie powiedział. - Z niczym się panu nie kojarzą? – Sedabros przerwał na chwilę siłowanie z uprzężą karosza i dziwnie na niego spojrzał. - Powinni? Mieli stroje cywilne, bez żadnych oznaczeń i stosowali taktykę typową dla wszystkich bandytów i rabusiów. Chociaż… - Hmmm? - Sposób, w jaki się wycofywali… - zamknął oczy i przyłożył dłoń do czoła, próbując się skoncentrować. Coś zaczynało mu świtać, ale próba sięgnięcia w zakamarki pamięci napotykała dziwny opór. – To był zorganizowany odwrót… Musieli przejść szkolenie wojskowe, najpewniej walczyli w jakiejś partyzantce… - Aha? - Nie wiem czy powinienem się przyznawać, ale ten manewr wydaje mi się jakby znajomy. - Cieszę się, to oznacza, że nie jest z panem tak źle. Może danych potrzebnych pułkownikowi też pan nie zapomniał. - Czy to znaczy, że niechcący okłamałem pannę Oriflamme? - W sensie? - Powiedziałem jej, że to nie byli moi znajomi. - Ach. Cóż… To znaczy, że będzie zdrowsza. - Heh… Zatem miałem do czynienia z działalnością wywrotową. W sumie dobrze wiedzieć… - Może się pan pocieszyć, że dowiaduje się ode mnie, a nie od smutnego pana z kastetem, świecącego w oczy lampką – zęby Vortrekkera niemal świeciły w półmroku. - Cieszę się. Jakieś szczegóły, które powinienem znać? - Tak – jeśli nie pospieszymy się nie zdążymy dotrzeć do granicy przed brzaskiem, a to może trochę utrudnić przebicie się i sprawi, że faktycznie będzie trzeba ostrzeliwać się z tego żelastwa. - Miałem na myśli szczegóły mej intrygującej i niepokojąco awanturniczej przeszłości. - Cóż – był pan dość znany i pana dawni towarzysze to daleko nie jedyni ludzie, którzy chętnie wpakowaliby panu kulkę. A najlepiej dwie. - Pokrzepiające. - Tyle ode mnie. Słyszałem sporo plotek, ale nie chciałbym czegoś pokręcić. Pułkownik powinien wiedzieć dużo więcej i jego może pan wypytać. - Nie omieszkam, zakładając, że w napadzie szału nie rozbije mi głowy o ścianę. - Hehehe! Nie, to raczej nie w jego stylu – parsknął, zdejmując koniom worki z obrokiem. – Wóz gotowy, konie nakarmione, możemy jechać. Zdejmij pan tę narzutę z karabinu i ładuj się. Przed nami długa noc.
Eisrick przez dłuższą chwilę nic nie mówił, stał tylko wpatrzony w ciemniejąca sylwetkę miasteczka, położonego w dolinie pomiędzy dwoma wzgórzami. Prawie wszystkie domy były drewniane i tylko w nielicznych paliło się światło. Również ulice były ciemne, jedynie główną oświecały naftowe latarnie. Budynki nie były specjalnie urodziwe, ale wśród licznych drzew i klombów kwiatów prezentowały się nawet niebrzydko.
- Ravinsville. - Słucham? - To miasto. Wreszcie przypomniałem sobie jego nazwę. - O. To dobry znak. Chyba jesteśmy na dobrej drodze.
Czarnowłosy nie odpowiedział. Worek ze swymi rzeczami położył delikatnie (pamiętając o granacie) u stóp, po czym wdrapał się na taczankę i zajął miejsce za celownikiem cekaemu. Sedabros wzruszył ramionami i wskoczył na kozioł.
_________________ Człowiek który przedkłada żabę nad świnię nie jest godny miana człowieka
|