Zastanawiałam się, czy w ogóle ten tekst pokazywać, ale w końcu nie piszę go "sobie a Muzom". Krytyki upraszam, ale miejcie litość - ten fragment to początek, a początki zwykle bywają trudne :)
Tytuł nieokreślony, powiedzmy, że "SOLON" będzie tym roboczym...
Niebo było białe. Pulsowało nienaturalnym, chemicznym blaskiem, przywodząc na myśl zamrożony w czasie błysk palonej magnezji. Pamiętała ten widok. I to właśnie wspomnienie kazało jej zacisnąć mocno powieki, pobiec na oślep, byle dalej od rozpalającej horyzont łuny. Na próżno. Równie dobrze mogłaby stanąć, czekając na nieuniknione. Instynkt okazał się silniejszy.
***
Pochylony nad biurkiem mężczyzna poślinił palec wskazujący, roztarł wilgoć na kciuku. Z nabożnym skupieniem dotknął rogu pociemniałej karty, jakby wciąż nie dowierzając, że los mógł zetknąć go z takim znaleziskiem. Odwracana strona chrupnęła cicho. Mężczyzna podniósł głowę, poprawił przesunięte okulary. Pogładził nowo otwartą stronicę, po czym znów zatonął w lekturze.
***
-Myliłeś się.
Wysoki, ciemnowłosy facet zerknął nerwowo na towarzysza. Równie nerwowym gestem wcisnął dopiero co zapalonego papierosa w szczelinę ramy okna. Uciekł wzrokiem w burą płaszczyznę szyby.
-Ja się nie mylę.
-A jednak.
Rozmówca nie dawał za wygraną. Czarny wiedział, że to dopiero początek. Stojący w drzwiach, pulchny mężczyzna w źle dobranym garniturze był nie tylko postrachem wydziału. Był jego szefem.
-Marczyński. Popatrz na to. Tylko popatrz.
Plik pokrytych maczkiem obliczeń dokumentów wylądował z suchym trzaśnięciem na biurku. Marczyński uparcie gapił się w okno.
-Pomyliłeś się. Gdyby to nie była symulacja...
-Zawiedli technicy!
Młody człowiek z nagłą furią odwrócił się od fascynującego widoku brudnej, miejskiej nocy. Starszy stał nieporuszony, pozornie spokojny, z obojętnością na krągłej, nijakiej twarzy.
-Mówiłem im... prosiłem... – głos Marczyńskiego się załamał.
-A oni cię nie posłuchali, tak?
-Nie mamy odpowiedniego sprzętu! Do symulacji... szefie, ja...
Tłumaczenie czegokolwiek nie było widocznie mocną stroną nerwowego asystenta. Irytację czuło się w głosie, w drżeniu dłoni gniotących strony raportu.
-Nie mamy kompletnych danych. Nikt nie wie, jaka będzie reakcja rzeczywistej próbki... Profesorze. Powinniśmy poprosić o pomoc.
Cisza. Marczyński przygryzł dolną wargę.
-Caltech...
-Caltech nie ma prawa wiedzieć, jak bardzo zaawansowane są nasze działania. Nie mogą poznać miejsca przechowywania próbki. Nie mogą nawet przez chwilę pomyśleć, że coś takiego, jak nasza próbka istnieje. Zrozumiałeś?
-Mają sprzęt. Współpraca byłaby...
-Milcz. – beznamiętny ton małego profesora wykluczał sprzeciw. Chłopak wciągnął głowę w ramiona, jak karcony uczniak.
-Nikt nie będzie współpracował. Nikt. Rozumiesz?
-Tak, profesorze.
-I popraw obliczenia. Dostosuj teorię do naszych możliwości.
-Tak, profesorze.
-Dostosuj ją tak, żeby działało. Zrozumiałeś?
-Zrozumiałem, profesorze.
Trzaśnięcie drzwi. Szybkie kroki, cichnące w głębi korytarza. Marczyński potarł twarz, zgarnął rozsypaną dokumentację do walającej się obok teczki. Nerwowo, jak zawsze, ściągnął laboratoryjny kitel, zamieniając go na znoszoną lotniczą kurtkę. Wepchnął znienawidzone papiery do plecaka. Czas gonił. Kolejny wieczór przed monitorem budził w nim wstręt. Budziły w nim wstręt prowadzone badania, wstrętny był profesor Niedzielak, ohydą przesiąkł wydział i jego małe, obrzydliwe tajemnice. „Po co to wszystko?” pomyślał, zarzucając kostkę na ramię. Pora się zbierać. Wieczorem spodziewał się jeszcze jednej atrakcji... wyczuwał wręcz w powietrzu niespodziankę, którą szykował mu los.
***
Szum narastał, grał w żyłach, przyspieszał bicie i tak już oszalałego serca. Poprzedzał symfonię zniszczenia, mruczące, ciepłe preludium do całej gamy trzasków, wycia, wizgu, łomotu rozpadających się konstrukcji. „Marmury śpiewały, umierając...” przypominała sobie. Biegła coraz wolniej i wolniej. Szum wyrósł w ryk, w podmuch zwalający ze zmęczonych nóg. Upadła. Nie zobaczyła, poczuła blask przez zaciśnięte desperacko powieki. Gdzieś wewnątrz niej obudziła się wariacka radość, że nie musi dalej biec. Że to już koniec. Odbierający słuch grzmot fali uderzeniowej i nagłe ciepło. Pocałunek słońca.
***
Przyklejona na drzwiach jasnoróżowa karteczka nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. Okrągłe, szkolne literki głosiły jadowicie:
„Jutro przychodzę po ciuchy. Klucz zostawiłam u sąsiadki. Nie dzwoń, to koniec. Miłych nocy z tą pieprzoną maszyną. MAJA”
Marczyński rzucił plecak na zabłocone schody. Domysły stały się faktem. Jego czarująca, złotowłosa, pełna wdzięku dziewczyna nie wytrzymała nieustającej – w jej mniemaniu – rywalizacji z pracą. Jeszcze raz spojrzał na jaskrawy świstek, z rozmachem umieszczony na odrapanej sklejce. Dziecięce literki śmiały się do niego radośnie. Chłopak oparł czoło o zimną lamperię obok drzwi. Był zbyt zmęczony, żeby myśleć. Z mieszkania naprzeciwko wyjrzała starsza kobieta.
-Piotrek?
Nie odpowiedział. Miał wrażenie, że leci gdzieś głęboko, głęboko w dół. Że spada. Jakby mdlał. Czy tak się mdleje?
-Piotruś? Dziecko, czy ty się źle czujesz?
Siłą odkleił twarz od chorobliwie wilgotnej ściany.
-N..nnie. Wszystko okej...
-Ależ ty mi lecisz przez ręce!
Staruszka okazała się nadspodziewanie silna. Marczyński z wdzięcznością oparł się o miękkie ramię, pozwolił podtrzymać.
-Nie powinieneś wychodzić chory!
-Cioteczko... ja nie jestem chory... ja...
Zapomniał, co chce powiedzieć. Kobieta zgarnęła plecak, mamrocząc cicho coś na temat pasożytów i komunistów.
-Idziemy. Ta wydra zostawiła u mnie twój klucz. Zrobię ci porządnej herbaty.
Bez sprzeciwu pozwolił się wciągnąć do pachnącego lawendą i kotami mieszkania. Tak bardzo potrzebował chwili spokoju...
***
Niedzielak siedział w pustym gabinecie. Przerzucał stronice raportu i dłubał w zębach. Nawyku tego, nabytego jeszcze w dzieciństwie, pozbyć się nie umiał i nie zamierzał. Czasem zamierał z paznokciem wetkniętym w szczelinę między kłem a siekaczem, cmokając niecierpliwie, jak wygłodniały wampir w tanim horrorze. Nawyk irytował go, ale bardziej męczyły próby odzwyczajenia się od niego. Wszyscy wielcy ludzie – powtarzał sobie Niedzielak od czasu do czasu – mieli jakieś natręctwa. Wszyscy, których zapamiętała historia. Dlatego i jemu wolno jakiś mieć. Mały znak szczególny, o którym będą pisać w podręcznikach.
***
Mężczyzna westchnął, z wyraźnym wysiłkiem wyprostował plecy, ostrożnie zamknął zaplamioną, pożółkłą okładkę skończonej przed chwilą lektury. Maszynopis wydawał się stary, ale nie na tyle, by interesować archeologa. Interesował go jednak bardziej, niż cokolwiek, co dotychczas napotkał. Mieczysław Skrzycki był bowiem archeologiem, a zajmował się zwykle cywilizacjami basenu Morza Śródziemnego. Badaniu tamtejszych kultur poświęcił czterdzieści ponad lat owocnej, ale i żmudnej pracy. Będąc u szczytu swej kariery akademickiej i dawno już mając za sobą połowę życia, każdą nowość w ulubionym temacie traktował ze spokojem – tak samo, jak małżeństwo z czterdziestoletnim stażem traktuje kolejne rocznice. Na co dzień więc, jak już wspomniano, zgłębiał tajemnice początków cywilizacji klasycznej. To, z czym miał do czynienia obecnie, było jednak na tyle niecodzienne, by wyrwać go z ustalonego od lat rytmu pracy i odpoczynku. Było niezwykłe na tyle, by obudzić zainteresowanie. Skrzycki uśmiechnął się, zadowolony. Od lat nie czuł w sobie takiej energii. Od niepamiętnych wręcz czasów nie miał ochoty wstać i wyruszyć znów w drogę. Iść po odpowiedzi.
Staruszek wstał, spoglądając jeszcze z niedowierzaniem na spoczywający przed nim rękopis. Data na okładce wyznaczała nie tak odległe lata, lato 1956 roku. Koślawy, atramentem wykonany napis niewiele wyjaśniał, dla Skrzyckiego jednak stanowił ucieleśnienie najskrytszych marzeń. Gdyby to była prawda... Gdyby tylko kiedyś mógł się dowiedzieć na pewno, zobaczyć... MAJIC: Project SOLON [briefing]. Te zapomniane notatki były w stanie przenicować historię. Był tego pewien.
***
-Dwadzieścia lat temu pojawił się u mnie pewien nawiedzony staruszek. Przyniósł ze sobą coś, co na pozór wydawało się humbugiem, godnym uwagi kilku ganiających za kręgami zbożowymi wariatów...
Niedzielak rozkręcał się. Wykład, który właśnie rozpoczynał, miał dać mu nieograniczone fundusze, poprowadzić ku marzeniom. Oczyma wyobraźni widział monumentalne cokoły, słyszał wiwatujący tłum. Czuł kadzidlany dym. Nawet przed sobą nie przyznałby się do tych snów o potędze. Niemniej jednak, one istniały. Czuł je wyraźniej, niż kiedykolwiek przedtem.
-Zbiór notatek dotyczył rzekomego projektu ponadrządowej grupy badawczej, która miała dotrzeć do czegoś... niepojętego. Goniąc za dowodami na istnienie istot pozaziemskich, jakiś smarkacz wpadł na ten zeszycik, a w nim na nazwę, której sam nie znał. Z którą nigdy się nie spotkał! Przekazał go więc komuś, kogo uważał za kompetentnego w sprawach, o których owe zapiski traktowały... A przez tę osobę, która z kolei potrzebowała umysłu ścisłego, kajet trafił do mnie... Ja zaś poznałem się na jego wartości! A teraz chciałbym, by i Pan, Panie Przewodniczący, poznał i zrozumiał wagę tej tajemnicy!
Przewodniczący ziewnął. Zapał Niedzielaka nudził go, podniesiony głos irytował. Przewodniczący od dobrych paru minut oscylował między rozdrażnieniem a znużeniem i nadal nie umiał zdecydować, które z uczuć przeważa. Postanowił słuchać dalej. Gdyby przemowa stała się zbyt skomplikowana, zawsze można było zasranego profesorka wyrzucić na zbity pysk...
-Dziadziunio, który zrozumiał znaczenie projektu Solon, nie pomyślał nawet o jego praktycznym zastosowaniu. Chciał jedynie zmian w podręcznikach, przesunięcia wstecz paru dat, może kilku wywiadów, jakiegoś programu w Telewizji Edukacyjnej... Ale! Przy odpowiednich funduszach... pozwalających na jego rozbudowę... na ponowne otwarcie projektu... Niech Pan tylko pomyśli!
Przewodniczący nie lubił naukowców. Zawsze powoływali się na potęgę umysłu, logikę, myślenie. Myślenie, też coś! Jak tylko zrobią maturę, od razu zaczynają z tymi bzdurami. Przewodniczącemu myślenie nie było potrzebne. Miał od tego odpowiednich ludzi.
-Projekt Solon, porzucony przez Amerykę...
-Amerykanie to idioci. – Przerwał autorytarnym tonem Przewodniczący.
-Zgadzam się! Zostawili coś, co mogło dać im... władzę absolutną...
Fanatyczny, rozpłomieniony wzrok Niedzielaka sprawił, że Przewodniczący zaczął słuchać nieco uważniej.
-Jak absolutną? – zapytał.
Profesor ogromnym wysiłkiem woli pozbył się maniakalnego grymasu. Odetchnął, poprawiając krawat.
-Tak absolutną, jak tylko władza może być.
Przewodniczący uniósł brwi. Jego opalona twarz zdradzała żywe zainteresowanie.
-Ile potrzebujecie?
***
Budziła się. Raz po raz, wypływała pod samą powierzchnię snu, przywoływana wysokimi, melodyjnymi tonami. Docierała do szklanej tafli i spadała. Znowu w dół, w biały koszmar. Koszmar, w którym marmury pękając pod naporem wiatru wydawały z siebie dziwny, żałobny zaśpiew. Koszmar, w którym ona sama umierała ciągle na nowo. Budziła się i nie mogła obudzić. Przestała walczyć. Niebo na północy ponownie zapałało znajomym blaskiem.
***
Atlantyk w rejonie Morza Sargassowego nie raz już sprawiał niespodzianki żeglarzom. Jednak załoga małego, badawczego stateczku „Anna Jagiellonka” miała nadzieję, że Posejdon okaże się dla nich łaskawy.
-Profesorze! Wyniki z echosondy!
Młoda studentka podbiegła do pochylonego nad mapami szpakowatego mężczyzny. Wiatr szarpał połami jej kurtki, plątał włosy. Dziewczyna poprawiła je, wyciągnęła wilgotne kartki w stronę towarzysza.
-Doskonale. Dziękuję, Marto.
Skinęła głową. Mężczyzna rzucił wzrokiem na wykresy, uśmiechnął się.
-Jeszcze coś?
-Tak. Zapowiadają sztorm.
-Zdążymy?
-Raczej tak. Badanie dna wskazuje, że powinniśmy znajdować się dokładnie nad miastem.
-Dziękuję. Mogłabyś poprosić sternika, żeby przesunął nas lekko na południe?
-Oczywiście! – dziewczyna zawahała się.
-Profesorze? Czego my właściwie szukamy?
_________________ Are you playing with me, Cleric?Komitet Obrony Styropianowych Głazów i Rozbujanej Kamery
|