Witam. Przedstawiam pierwszy rozdział mojego opowiadania. Liczę na surową krytykę.
I
Dzień zbliżał się ku końcowi. Na zachodnim morzu zanosiło się na sztorm. Leniwie toczące się fale stawały się coraz silniejsze, a promienie zachodzącego słońca zasłonięte były burzowymi chmurami nadchodzącymi z zachodu. Życie w wodzie i nad nią ustało. Panowała cisza przed burzą. Ową ciszę przerywał jedynie szum rozdzieranych fal. Fal rozdzieranych przez kadłub okrętu paladynów, który dziarsko płynął w kierunku wybrzeży Myrthany. Był to potężny trójmasztowiec w całości zbudowany z drewna. Na jednym z masztów dumnie powiewała flaga Khorinis – wyspy, którą ów statek opuścił miesiąc temu, udając się w podróż na kontynent. Celem podróży było dotarcie do stolicy Myrthany by prosić króla Rhobara II o pomoc przy odbudowie Khorinis, które zostało zniszczone przez złe siły Beliara.
Większość z dwudziesto pięcio osobowej załogi znajdowała się na pokładzie i przygotowywała się do sztormu, ale Milten, Torlof, Lothar, Parcival i Orik w kajucie pod pokładem ustalali dalszy plan wyprawy.
- Z map morskich wynika, że jeśli utrzymamy prędkość, to za dwa dni będziemy mijali wybrzeża Varantu. – oświadczył Torlof
- Myślę, że powinniśmy się tam zatrzymać i uzupełnić zapasy. – powiedział Milten
- Mam nadzieję, że sztorm nas nie opóźni. – zaniepokoił się Lothar
- Dalej popłyniemy na północ, na Morze Środka i już prosto do Dual Acar - portowego miasta Myrthany. – rzekł Torlof
Wtedy do kajuty wszedł Dragomir i zwrócił się do Torlofa:
- Zanosi się na silny sztorm. Sądzę, że powinieneś to zobaczyć.
Torlof, Milten i trzech paladynów wyszło na pokład. Panowała na nim nerwowa atmosfera. Począwszy od zwykłych marynarzy, poprzez najemników, aż po samych paladynów – wszyscy zabezpieczali okręt. Jedni wiązali liny, inny zwijali żagle, a jeszcze inni wnosili różne przedmioty pod pokład. Torlof spojrzał na morze. To było coraz bardziej wzburzone, a ciemne chmury, które do niedawna wisiały daleko na horyzoncie, teraz znajdowały się tuż nad statkiem.
- Rzeczywiście. Nie wygląda to najlepiej. – rzekł pod nosem kapitan Torlof
Wtedy na pokład wszedł kucharz Snaf i obwieścił porę kolacji. Paladyni, strażnicy i najemnicy zeszli pod pokład by zjeść posiłek, a marynarze zostali, by czekać na sztorm.
Pod pokładem, w kuchni panowała zupełnie inna atmosfera. Kuchnia była dużym pomieszczeniem. Na środku znajdował się wielki drewniany stół, a przy nim dwadzieścia pięć krzeseł. Po lewej znajdował się kocioł, piec i jeszcze jeden stół, na którym Snaf pokazywał swoje umiejętności szatkowania. Po prawej stronie znajdowały się drzwi do spiżarni, w której znajdowały się worki ze zbożem, mąką, beczki z winem i inne składniki codziennych posiłków załogi. Snaf nie lubił ciemności więc w kuchni znajdowało się dużo świec. Było tu również ciepło z powodu świeżo ugotowanej zupy. Gdy kucharz nalewał z kotła ową zupę, a z pieca wyciągał upieczone ryby Milten objaśniał załodze jaką trasą popłyną do Dual Acar.
- Słyszałem, że na Morzu Środka jest mnóstwo wysp pirackich. – rzekł Rangar
- I właśnie dlatego zacumujemy w Varant i tam uzupełnimy zapasy. – odpowiedział Milten
Zaczęli jeść. Nikt się już nie odzywał. Słychać było jedynie szum wiatru nad nimi. Nagle ciszę przerwał potężny grzmot. Cała załoga wybiegła na pokład. Wiedzieli, że teraz czeka ich najgorsze. Gdy znaleźli się na pokładzie panowała już noc. Padał deszcz i wiał silny wiatr. Statek kołysał się na wszystkie strony. Fale rozbijały się o kadłub, a woda wlewała się na pokład. Marynarze walczyli ze sztormem trzymając liny i podtrzymując maszty. Reszta załogi im pomagała. Torlof podbiegł do steru i starał się stawiać opór falom. Co chwila ktoś krzyczał, że potrzebuje pomocy, bo nie daje sobie rady. Sztorm był bardzo silny i z każdą chwilą stawał się coraz potężniejszy. Kolejny raz błyskawica przecięła niebo i słychać było głośny huk, gdy do Torlofa podbiegł Milten i zapytał:
- Czy okręt wytrzyma?
- Nie wiem. Dawno nie widziałem takiego sztormu. – Odpowiedział Torlof z trudem słysząc swój głos
Milten zaczął się wpatrywać we wzburzone morze. Nagle kolejna błyskawica przecięła niebo, a Miltenowi wydawało się, że na rozświetlonym horyzoncie zobaczył kształt statku. Poczekał chwilę. Znów błyskawica, ale tym razem już nic nie zobaczył. Podbiegł do Torlofa i krzyknął:
- Wydaje mi się, że widziałem statek.
- Co? – odkrzyknął Torlof, który nie zrozumiał
Milten zrezygnował i zszedł pod pokład, minął kuchnię, w której Snaf zmywał naczynia, wszedł do swojej kajuty, położył się na łóżku i zaczął rozmyślać o dalszym planie wyprawy. Zaczął zastanawiać się co właściwie powie Rhobarowi II gdy stanie przed nim w stolicy Myrthany. Zdał sobie również sprawę, że statek może nie przetrwać sztormu i wszyscy mogą zginąć. Te czarne myśli dręczyły go nieustannie i sprawiały, że nie mógł się skupić na układaniu dalszej trasy.
Tymczasem na pokładzie nadal trwała walka z żywiołem. Wiatr był tak silny, że jeden z drewnianych masztów złamał się i runął na pokład. Kilku marynarzy podbiegło do niego, by sprawdzić, czy nikt nie został przygnieciony, ale na szczęście nikogo nie znaleźli. Kapitan Torlof próbował jakoś sterować statkiem, by nie dać wiatrowi zepchnąć ich z kursu, ale nie udawało mu się to. Marynarze i paladyni trzymali liny podtrzymujące pozostałe dwa maszty, ale i oni tracili siły. Nagle srebrna błyskawica przecięła niebo i uderzyła w maszt statku paladynów. Ten stanął w płomieniach, a załoga zaczęła nosić wiadra wody by go ugasić, ale silny deszcz szybko zlikwidował płomienie. Niestety maszt nie nadawał się już do użytku. Został już tylko jeden. Nagle strażnik Pablo krzyknął:
- SKAŁY!
Krzyk strażnika zagłuszał wiatr i deszcz, ale kapitan najwyraźniej również je dostrzegł, gdyż z całej siły zaczął kręcić sterem w prawo. Było jednak za późno. Statek otarł się o skały i niebezpiecznie przechylił się w prawą stronę. Nagle potężna fala z prawej strony uderzyła w statek utrzymując go przez chwilę w równowadze. Kolejny piorun, tym razem dalej od statku przeszył niebo, a statek wydostał się ze skał. Wtedy kolejna potężna fala uderzyła z lewej strony i zalała pokład. Część załogi została zmyta z pokładu, a dwie osoby wypadły za burtę. Marynarze i paladyni pobiegli im na ratunek. We wzburzonej toni morskiej nie było nikogo widać, gdy nagle ukazała się jedna głowa, a chwilę później druga. Jeden z marynarzy rzucił do wody linę. Pierwsza z osób złapała linę i zaczęła po niej wchodzić na górę. Wtedy kolejna fala uderzyła w statek z drugiej strony i ten przechylił się w stronę rozbitków. Drugi z rozbitków – paladyn Fajeth zniknął pod powierzchnią. Załoga zaczęła krzyczeć w stronę wody by z niej wypłynął, ale jego nadal nie było widać. Tymczasem pierwszy z rozbitków wszedł na pokład. Był nim strażnik Bilgot. Cały mokry i trzęsący się z zimna padł na pokład. Dragomir i Rangar wnieśli go pod pokład. Wtedy z wody wynurzyła się głowa Fajetha. Paladyn złapał wiszącą linę, ale nie miał siły po niej wchodzić, więc załoga zaczęła go wciągać na górę. Na szczęście udało się i Fajeth bezpiecznie znalazł się na pokładzie. Zszedł o własnych siłach pod pokład i poszedł do swojej kajuty by się osuszyć. Marynarz Sertus, który brał udział w akcji, spojrzał przed siebie na wzburzone morze. Kolejna błyskawica rozświetliła niebo i marynarz zobaczył na jego tle czarny kształt przypominający wyspę.
- LĄD! LĄD NA HORYZONCIE! - krzyknął
Wskazał innym ręką kierunek, gdzie zobaczył kształt wyspy. Gdy kolejny piorun przeciął niebo wszyscy ją zobaczyli. Torlof obrał na nią kurs, a reszta załogi powróciła do podtrzymywania masztów i lin. Fale stawały się coraz większe i kołysały statkiem na wszystkie strony. Pioruny co chwilę przecinały niebo, a huki grzmotów zagłuszane były przez szum wiatru. Wreszcie statek dotarł na wyspę. Fale kierowały ich na piaszczyste wybrzeże, więc mogli tu zarzucić kotwicę i czekać na koniec sztormu. Tak też uczynili. Gdy kotwica była zarzucona, a przed nimi rozpościerała się wyspa kapitan Torlof, cały mokry, zszedł do załogi i powiedział:
- Dziękuję... Dziękuję wam za to, że pomogliście mi ocalić ten statek. Dziękuję wam również za to, że mogłem na was liczyć. Teraz gdy jesteśmy już bezpieczni możemy iść spać.
To mówiąc odszedł od załogi i popatrzył przez moment na wzburzone morze, po czym zszedł pod pokład.
Ranek był mglisty i wietrzny. Leniwie toczące się fale uderzały o kadłub okrętu paladynów kołysząc go lekko. Sam okręt wyglądał marnie. Jeden z masztów leżał na mokrym i śliskim pokładzie, a drugi, na wpół spalony, ledwo trzymał się w poziomie. Wszędzie leżało pełno pourywanych lin i strzępki żagli. Spod pokładu wyszedł Milten. Zobaczył kapitana nadzorującego porządki. Ruszył w jego stronę, gdy nagle stracił równowagę, poślizgnął się i upadł na mokry pokład. Kilku marynarzy odwróciło się i parsknęło śmiechem. Inni zachowali powagę, lub nie zwrócili na to uwagi. Milten pozbierał się i trochę zły podszedł do kapitana.
- Gdzie jesteśmy? – zapytał
- Według map powinniśmy być na zachód od wybrzeży Varantu, gdzieś koło Smoczej Wyspy, a konkretniej na niej. – odrzekł z zamyśleniem Torlof
- Dlaczego tak się nazywa?
- Spójrz na ten wulkan – rzekł Torlof ręką wskazując ogromną górę majaczącą ponad szczytami drzew – Stojąc na jego szczycie można zobaczyć, że z góry wyspa wygląda jak głowa smoka. Poza tym, jak głoszą legendy, to właśnie w tym wulkanie wykuto Szpon Beliara, miecz, który miał pokonać każdą osobę, która spróbowałaby przeciwstawić się woli złego boga.
- Czy ktoś już próbował wejść na szczyt tego wulkanu? – zapytał mag
- Kilku marynarzy i poszukiwaczy przygód chwaliło się, że tego dokonało, ale jaka jest prawda, tego nikt nie wie. – odparł Torlof
Wtedy podeszło do nich trzech marynarzy: Snev, Renet i Mero. Ten pierwszy zaczął:
- Kapitanie – po sprawdzeniu kadłuba statku i pokładu stwierdziliśmy, że nie ma żadnych poważniejszych uszkodzeń.
- Będziemy jednak potrzebowali trochę czasu, żeby naprawić zniszczone maszty. – dodał Mero
- Mamy zapasowe płótno, jednak potrzebujemy jeszcze drewna. – kontynuował Renet
- W porządku. I tak miałem zejść na ląd i zbadać wyspę. Kilku paladynów dostarczy wam drewno. – odparł kapitan.
Po paru chwilach Torlof zebrał pięcioosobową drużynę, do której oprócz niego należeli także Milten, Parcival, Lothar i Orik, i razem zeszli do szalup. Paladyni zaczęli wiosłować w kierunku piaszczystego wybrzeża wyspy. Gdy w końcu po niedługiej podróży, wyposażeni w miecze myśliwskie stanęli na jego żółtym piasku zobaczyli przed sobą nieprzebyty gąszcz drzew, nad którymi górował potężny wulkan. Mimo iż poczuli strach, nie powrócili na statek, tylko weszli w dżunglę, postanawiając stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom, które tam na nich czekały. Pośród drzew było duszno. Brakowało powietrza. Tylko nieliczne promienie światła przebijały się przez gąszcz liści i drzew. Pięcioosobowa drużyna torowała sobie drogę za pomocą mieczy, rozcinając wysokie trawy i zwisające z drzew liany. Na razie nie spotkali żadnego dzikiego zwierzęcia, ale nagle Lothar spostrzegł żywiącego się nieopodal dzikiego ścierwojada. Próbował podejść do niego najciszej jak tylko umiał, ale ścierwojad był najwyraźniej bardzo czujny i gwałtownie się odwrócił po czym rzucił się na zaskoczonego paladyna. Pozostała czwórka natychmiast ruszyła na pomoc Lotharowi. Walka nie była trudna, gdyż dziki ścierwojad łatwo dał się pokonać. Podczas gdy on atakował Lothara, Parcival zaszedł go od tyłu i zadał mieczem cios w kark. Zwierzę zaskrzeczało z bólu i padło na ziemię. Wokół niego rozlała się czerwona plama krwi. Nic nie mówiąc ruszyli dalej. Po drodze natknęli się jeszcze na stadko krwiopijców i pasikoników, ale to nie stanowiło dla nich problemu. Kłopoty zaczęły się, gdy nagle Miltena zaatakował wąż kąsacz. Zwierzę zsunęło się z drzewa na ramię maga i zaczęło go oplatać. Orik chwycił gada za ogon i szarpnął z całej siły. Nie spodziewał się jednak tego co zobaczył. W miejscu, w którym normalnie powinna znajdować się końcówka ogona zobaczył drugą głowę. Paladyn odrzucił ją na ziemię, ale ta podążyła za nim. Milten w panice próbował uwolnić się z zabójczego uścisku, ale bez skutku. Wąż był silniejszy. Torlof zdecydował się działać. Uniósł swój miecz nad głową i cisnął nim z całej siły w węża. Przeciął go na dwie części. Część, która goniła Orika zastygła w bezruchu, a ta, która oplatała Miltena zsunęła się na ziemię.
- Uuch... – odsapnął Torlof
- Mało brakowało – odrzekł Parcival
Postanowili jednak ruszyć dalej. Głośno sapiąc przedzierali się przez gąszcz traw i drzew. Z ulgą stwierdzili, że im dalej idą, tym gąszcz staje się rzadszy. Nagle gdzieś wysoko ponad ich głowami dało się słyszeć skrzeczenie mandryla. Drużyna odwróciła się i popatrzyła w górę. Po chwili usłyszeli kolejny dźwięk, a zaraz po nim następny. Wtedy z pobliskich drzew zaczęły spadać mandryle. Było ich około sześciu. Zaczęła się walka. Milten odskoczył w krzaki i stamtąd zaczął rzucać czary. Zaczął od strzały ognia, która trafiła jedną z małp. Torlof machał mieczem na wszystkie strony. Parcival odciął jednemu z mandryli głowę. Lothar i Orik walczyli z trzema małpami naraz. Wtedy z drzew zbiegło kolejne stadko. Parcival rozpoczął walkę. Przerzucił miecz ponad głową i błyskawicznym ruchem zadał cios rozcinając jedną z małp na pół. Nie spodziewał się jednak, że jedna z nich podejdzie go od tyłu. Gdy się zorientował mandryl był już na jego plecach. Paladyn przewrócił się na ziemię i wypuścił miecz z rąk. Na pomoc ruszył mu Orik, który właśnie uporał się z jednym z trzech mandryli, z którymi walczył wraz z Lotharem. Wbił swój miecz w ciało jednej z małp i wyrzucił ją w pobliskie krzaki. Pozostałe odskoczyły z zaskoczenia. Parcival leżał na ziemi. Mandryle rzuciły się na Orika. Wtedy wspomógł go Lothar, który właśnie pokonał pozostałe dwa mandryle, z którymi wcześniej razem walczyli. Tymczasem Torlof walczył z dwoma mandrylami. Przedtem pokonał już trzy. Milten schowany w krzakach rzucił kolejny ognisty pocisk i kolejny mandryl padł martwy na ziemię. Tak samo pomógł Torlofowi wykończyć resztę. Wtedy obydwaj podeszli do paladynów, którzy nadal walczyli z rozwścieczonymi małpami. Torlof machnął mieczem tak, że zranił jednocześnie dwie małpy. Te zdezorientowane zaczęły uciekać.
- Szybko! Za nimi! – krzyknął Torlof
Drużyna złapała mandryle po paru metrach i dobiła je. Gdy ostatnia z małp padła martwa na ziemię zapadło milczenie. Wszyscy patrzyli na siebie. W końcu Milten powiedział:
- W Khorinis nie było takich stworów.
- Ciekawe co jeszcze nas czeka na tej wyspie. – odrzekł Parcival, który właśnie wstawał z ziemi i otrzepywał się z kurzu
Poszli jednak dalej. Gąszcz drzew był coraz rzadszy. W końcu wyszli z lasu, a ich oczom ukazał się przerażający widok. Znaleźli się na wypalonym pustkowiu. Ziemia była tu czarna jak popiół, a drzew nie było tu wcale. W oddali posępnie majaczył wielki i czarny jak smoła wulkan. Na jego szczycie płonęła lawa, która spływała po jego bokach. Niebo było szare, a w dusznym powietrzu unosił się zapach siarki.
- Wulkan Smocze Oko – Rzekł Torlof – nie myślałem, że kiedyś go zobaczę
Pozostali milczeli. Milten zrozumiał, dlaczego właśnie w tym wulkanie wykuto Szpon Beliara. Paladyn Lothar pomyślał przez chwilę o zielonych lasach Khorinis, a zaraz potem o pamiętnej nocy, w której stolica wyspy została zrównana z ziemią. Wszyscy przez moment pomyśleli o tym jak radzą sobie teraz mieszkańcy. Opuścili wyspę ponad miesiąc temu, by sprowadzić pomoc. Czy zło nękające zostało już pokonane? Ciszę przerwał Orik:
- Myślę, że powinniśmy wrócić na statek.
- Może na plaży będzie jakieś solidne drewno, które nadaje się na maszt. – rzekł Torlof
- Dobrze, wracajmy. – powiedział Milten, po czym cała drużyna zawróciła i z powrotem weszła w gęsty las.
Im dalej szli, tym las stawał się gęstszy i ciemniejszy. Jednak w miejscu w którym się obecnie znajdowali było na tyle jasno, by mogli dostrzec bestię, która na nich czekała. Nieopodal nich, pod drzewem leżał tygrys kontynentalny. Był on bardzo podobny do zwykłego tygrysa, jednak był od niego nieco większy. Z paszczy wystawały mu dwie pary długich i ostrych jak najlepsza stal kłów. Prążki na jego nogach układały się poziomo, a z kolei te na grzbiecie pionowo. Tygrys kontynentalny wydawał się nie panować nad swoim ogonem, który bezwładnie ciągnął się za nim po ziemi. Zwierzę głośno zaryczało i rzuciło się na drużynę. Milten zdążył powiedzieć „O Innosie”, po czym ruszył do walki. Wściekła bestia rzuciła się na Kapitana, który zablokował ją mieczem. Zranił ją w nogę. Na gęstym futrze pojawiła się czerwona plamka krwi. Niestety tygrys był silniejszy i przewrócił Torlofa na ziemię. Parcival, który nadal był osłabiony po walce z mandrylami, zaszedł tygrysa od tyłu i rozciął mu grzbiet. Bestia momentalnie odwróciła się. Wtedy Orik zadał cios swoim mieczem i przebił serce tygrysa kontynentalnego. Zwierzę padło na ziemię i zastygło bezruchu.
Jeszcze przez pewien czas szli ścieżką, którą uprzednio sobie wycięli przez gęstą dżunglę. Na szczęście nie natknęli się już na żadną dziką bestię. Gdy wreszcie wyszli z dusznej i ciemnej puszczy znaleźli się na jasnej i czystej plaży. Ich szalupa nadal leżała na żółtym piasku, a w oddali stał okręt paladynów. Na niebie nie było już żadnej chmurki. Spojrzeli za siebie na wulkan – Jego szczyt skąpany był w ciemnych chmurach. Parcival podszedł do szalupy i wyjął z niej siekiery. Wszyscy zaczęli wycinać wielkie drzewo stojące na obrzeżach dżungli. Gdy drzewo upadło na piach zaczęli je rąbać na mniejsze części, które miały posłużyć do umocnienia złamanego masztu. Gdy skończyli wsiedli do szalup i popłynęli na statek.
Na pokładzie panował gwar. Zapasowe płótno było już wciągnięte na spalony maszt, a to, które było na złamanym maszcie zostało pozszywane. Teraz wystarczyło tylko podnieść drewniany słup, co nie było zbyt proste.
- Hmm... a może by tak popłynąć na dwóch masztach? – zastanawiał się kapitan
- Myślę, że udałoby nam się, ale tylko pod warunkiem, że nie natkniemy się na kolejny sztorm. – odparł Snev
- Więc dobrze. Zaryzykujemy i popłyniemy na dwóch masztach do Varantu, modląc się o łaskę Innosa. – oświadczył kapitan.
W dalszą drogę wypłynęli dopiero wieczorem, ponieważ najpierw postanowili uzupełnić zapasy. Jak się jednak okazało wyspa nie była zbyt bogata w pożywienie. Większość owoców na drzewach była trująca, a te lepsze były głębiej w dżungli, a nikt nie miał chęci do niej wracać. Toteż wieczorem okręt paladynów wypłynął w szerokie morze, w kierunku Varantu. Załoga płynęła przez trzy dni, które okazały się dla nich bardzo ciężkie. Żar lał się z nieba, na którym nie było ani jednej chmurki. Mewy leniwie krążyły nad dwoma masztami okrętu, a ryby pochowały się głęboko pod wodą. Pozbawieni zapasów żywili się mewami i starym chlebem. A i to tylko gdy mieli szczęście, bo niekiedy nawet mew nie było widać. Jakaż wielka była ich ulga, kiedy po tych trzech dniach marynarz Dayon stojący na dziobie statku krzyknął:
- LĄD! LĄD NA HORYZONCIE!
Jeszcze raz proszę o krytykę.
Ostatnio zmieniony 13.11.2004 @ 17:52:46 przez Seziel, łącznie zmieniany 1 raz
|