Oto początek tego, nad czym obecnie pracuję. Nie wiem, jak długie to będzie, nie wiem, z jakim kierunku się rozwinie, ale zapowiada się ciekawie. Powstało pod impulsem chwili :) Enjoy!
ZMIERZCH SOŁTYSSIMUSA
Słońce wspinało się coraz wyżej na bezchmurne niebo, a bociany klekotały swojsko, gdy zagęszczenie ludzi po obu stronach Marszałkowskiej osiągnęło wartość krytyczną. Chodniki zapchane były mieszkańcami stolicy różnej płci i wieku – uczniowie i studenci stawili się obowiązkowo, ale większość warszawiaków przyszła z własnej, nieprzymuszonej woli. Na szerokim deptaku pod Galerią Nawozów Sztucznych uliczni sprzedawcy usiłowali wcisnąć potencjalnym ofiarom watę cukrową, kwas chlebowy oraz mrożoną kawę zbożową. Matki kołysały swe wózki, mężczyźni poprawiali krawaty, dzieci dla ochłody wachlowały się flagami. Serca biły coraz szybciej i szybciej, podczas gdy oczy kierowały się na północ, gdzie powietrze drgało nad topiącym się asfaltem. Na tę chwilę ludzie czekali cały rok.
Na północy bowiem ze Świętej Ulicy zaczął się wylewać szary tuman kurzu, a uszu zgromadzonych dobiegł nieporównywalny z niczym warkot silników. Obłok przybierał w drgającym powietrzu najbardziej fantazyjne formy, aż w końcu przekształcił się w kolumnę jaskrawoczerwonych traktorów. Do warkotu silników dołączył się kobiecy śpiew – wprawne oko mogło między sylwetkami ciągników rozpoznać barwnie odziane postacie. W miarę, jak kolumna pojazdów zbliżała się do Wielkiego Elewatora, atmosfera w tłumie robiła się coraz gorętsza – czy to przez wzmożone szepty, czy machanie chorągwiami, czy pot błyskawicznie plamiący koszule. Spojrzenia stawały się dzikie i rozbiegane. Milicjanci w ciemnych okularach chodzili nerwowo za barierkami. Dachy narożnych budek z piwem, zamkniętych ze względów bezpieczeństwa, były okupowane przez wyrostków, którzy chcieli mieć lepszy widok na uroczystość. A ciągniki się zbliżały.
Pomruk zachwytu przetoczył się nad ulicą, gdy pierwsze traktory dumnie przedefilowały przed publicznością. Istotnie, było na co popatrzeć – koło w koło jechały obok siebie modele z limitowanej serii Ursus Tytan, skonstruowanej we współpracy z Hyundaiem, objawienie Targów Maszyn Rolniczych w Lidzbarku. Chrom, stal i aluminium błyszczały w słońcu. Uśmiechnięci kierowcy machali przez okno zgromadzonym. Dorastające dziewczęta piszczały albo mdlały na widok ich świeżo wypranych dresów i złotych zębów, jaśniejących niczym lasery w dyskotece. Wokół traktorów kręciły się ubrane w pasiaste spódnice babinki, sypiące na półpłynny asfalt płatki polnych kwiatów i śpiewające na całe gardło. Ursusy, lśniąc odpornym na zabrudzenia lakierem, majestatycznie skręcały w lewo, w Aleje Wierzchosławickie. Gdy ostatni na pożegnanie wypuścił tęczowe spaliny z rury wydechowej i udał się w kierunku mostu Czynu Chłopskiego, warszawiacy zrozumieli, że była to dopiero przygrywka. Oto Marszałkowską wypełniły ciemnozielone Ursusy Oracze, nie tak piękne jak ich poprzednicy, ale też nie zostały stworzone do wywoływania zachwytu. Ciężkie traktory o mocarnych silnikach ciągnęły za sobą przyczepy, dziesiątki przyczep, wyrzynając koleiny w asfalcie. Snopy zboża i wory mąki pyszniły się na naczepach, będąc świadectwem potęgi i wspaniałości państwa od nastania Ludowej Rewolucji. Obywatele klękali przed płodami natury, co niektórzy całowali zakurzony bruk. Do rezonującego od ścian Galerii Nawozów i Elewatora ryku silników, dla większej chwały pozbawionych na tę okazję tłumików, dołączyło archetypicznie swojskie ryczenie i muczenie. Konie, kozy, krowy, byki, a nawet parę hipopotamów szło dumnie, od czasu do czasu przystając i sadząc gówna, powoli wtapiające się w jezdnię. Pałętającego się drobiu nikt nawet nie próbował pilnować. Fala pisków, omdleń i rzucania bielizny w stronę procesji powtórzyła się – tym razem obiektem nastoletnich żądz byli płowowłosi pastuszkowie, witkami naganiający żywą rzekę wieprzy. Za żywym inwentarzem przeszła wyłoniona w ogólnokrajowym konkursie orkiestra wiejska. Wieś Przemyty Małe w województwie kujawsko-pomorskim reprezentowało kilkunastu fujarzystów, cymbalistów i skrzypków, wycinających skoczną melodię. Za nimi przejechały milicyjne Polonezy. Potem kolejne. Potem karetka pogotowia. A potem z kłębów kurzu wyłonił się...
Tłum oszalał. Milicja z najwyższym trudem opierała się ludzkiej masie chcącej przełamać barierki. Setki gwizdków i trąbek zapiały jednocześnie. Rozochoceni młodzieńcy rzucali się z budek z piwem w publiczność. Całe kłosy zboża, całe wiechcie kwiatów rzucane były na ulicę. Prosto przed olbrzymi złoty kombajn obwieszony chabrami i makami i flankowany z obu stron wozami Pogromców Kura. Wąsaci strażacy w nienagannie wyprasowanych mundurach łapali róże rzucane przez publiczność. Dwumetrowi blondyni w prostych sukmanach, dziarsko wymachujący kosami zatkniętymi na sztorc w defiladowym kroku, nie spojrzeli za to nawet na boki. Do pisków i omdleń przyłączyły się nawet zgarbione babuleńki. Każdy chciał choć dotknąć legendarnego kosyniera, choć wymienić z nim dwa zdania, o umówieniu się na schadzkę nie wspominając. Najbardziej elitarni gwardziści przyboczni świata nie lubili jednak ani rozmawiać, ani być dotykani, ani umawiać się z niewiastami. Plotki o ich homoseksualizmie były może słuszne, jednak nie mogły przeczyć ich zabójczej perfekcji. Ani bezgranicznemu oddaniu dla szefa.
Który teraz ze specjalnie przerobionej otwartej kabiny pozdrawiał zgromadzonych. Wszyscy jak jeden mąż runęli na kolana. Na sekundę zrobiło się cicho. Każdy – czy to stary, czy młody, chłopak czy dziewczyna, patrzył na Ojca Narodu z nieskończoną miłością i szacunkiem. Pierwszy Rolnik, odziany w śnieżnobiałą sukmanę ułożoną na kształt rzymskiej togi, z opaską z zieloną koniczynką przewiązaną na ramieniu, pozdrawiał obywateli uniesieniem prawej ręki. Stalowe oczy lekko mrużyły się przed mocnym słońcem, siwiejące włosy uniosły się nieco pod powiewem ożywczego wiatru. Królewsko dumna sylwetka i wysunięta do przodu szczęka wyglądały niczym żywcem skopiowane z monety. To trwało tylko chwilę. A potem tłum zagrzmiał, eksplodował, wybuchnął pieśnią najświętszą z świętych. Jedyną na tyle godną, by uczcić tę chwilę. Hymnem państwowym.
Tak, panie Waldku, pan się nie boi,
Sto procent Sejmu za panem stoi!
Panie Waldku, pan się nie boi,
Cały naród murem za panem stoi!!!
Człowiek stojący na kombajnie lekko się uśmiechnął, wywołując wśród tłumu kolejne okrzyki i wiwaty. Tysiące gardeł głosiły mu cześć i chwałę. Tak, Waldemar Pawlak, Sołtyssimus i Pierwszy Rolnik Rzeczypospolitej, mógł być zadowolony. Dożynki roku 2015, dziesiątego roku Rewolucji, zapowiadały się wspaniale, jak nigdy dotąd.
***
^cenzura^. ^cenzura^ i ch...! – Roman Giertych rzucił puszką po piwie w telewizor. Oczywiście, nie trafił.
-Roman, nie wyrażaj się – z kuchni dobiegł go głos małżonki.
-Jak mam się, ^cenzura^, nie wyrażać, skoro ten, ^cenzura^, cwel jest na wszystkich kanałach? – Giertych spytał retorycznie i zapadł się głębiej w fotel, z rezygnacją przeskakując pilotem kanały. Niestety, wszystkie pięć programów telewizji publicznej i znacjonalizowany Polsat transmitowały uroczystość. Jedynym kanałem, który pokazywał coś innego, były telezakupy.
-Jebać wszystko – mruknął zrezygnowanym tonem i otworzył kolejną puszkę Mocnego Farmera.
-Nie przy dziecku! – piskliwy głos żony przebił się przez szum wody i szczęk naczyń.
-Dziecko też jebać! – odkrzyknął Giertych – Może byś, kobieto, tak po zakupy poszła? Kalafiory się skończyły.
-Sam se idź, skoro nie chcesz oglądać. I nie tłumacz się, że jesteś inwalidą! Tym razem nie przejdzie! Tym razem ciebie miotłą za próg wygonię!
-Mnie? – Gietrych zakrztusił się piwem – Bojownika o wolność, ^cenzura^? Który, ^cenzura^, stracił oko, walcząc w obronie Krzyża i Ojczyzny? Nie ze mną takie numery! Ja tu wyjdę, a ty se gacha jakiegoś przyprowadzisz, a? Listonosza? Albo, ^cenzura^, strażaka?
-Przecież wiesz, że należę do Tajnej Ligi Matek. Mam ci znowu zacytować? „Nie pozwolę, by mi łono zbeszczeszczono”? Ja sobie nie przyprowadzam nikogo. Ani Żyda, ani masona, ani kurowała. A na drugi raz – szczęk stał się gwałtowniejszy – nie życzę sobie, byś podnosił głos przy naszym synu. Który, co ci po raz kolejny przypominam, jest przyszłością nas, Kościoła i Ojczyzny. Oraz Mesjaszem.
-Wiesz co, Rozalia? – Giertych z piwem w ręku ciężkim krokiem przeszedł do kuchni – Czasem, ^cenzura^, już nie bardzo w to wierzę.
-Nie wierzysz w słowa Ojca Świętego? W to, co nam powiedział na łożu śmierci? Wiesz co, Roman – Rozalia Giertych podrapała się w brodę ręką w żółtej rękawicy – ty już naprawdę jesteś skończony.
-Może – Giertych potarł nieogoloną szczękę – Ale i tak cię, ^cenzura^, kocham – pocałował żonę w policzek.
-A ja tego żałuję – Rozalia się odsunęła – No idź, co tak stoisz?. Ja już kupię te kalafiory, ty i tak byś jakieś zgnite przyniósł. Do niczego się nie nadajesz. Polityk z ciebie wielki, cholera. Aha, uważaj na Scypiona. I tym razem go przewiń.
Giertych pokiwał głową i wrócił przed telewizor. Justyna Pochanke stała na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Wierzchosławickich i rozentuzjazmowanym głosem relacjonowała przejście kolumny. Kombajn z sołtyssimusem powoli skręcał w stronę mostu, kosynierzy przysunęli się jeszcze bliżej, paru nawet wskoczyło na jadącą maszynę. W razie czego w odwodzie pozostawały milicyjne śmigłowce i snajperzy na dachach. Agenci państw ościennych nie spali, ale milicja, kosynierzy i Pogromcy Kura byli w stanie sprostać każdemu zagrożeniu, z bombardowaniem jądrowym włącznie. Zresztą w razie potrzeby każdy obywatel był gotów zasłonić Pierwszego Rolnika własną piersią. Ale Roman Giertych myślał inaczej.
-Nienawidzę ch... – mruknął do siebie i sięgnął ręką na półkę, do wiekowej unitry. Chwilę grzebał przy gałce, zanim radio złapało właściwą częstotliwość. Częstotliwość zakazaną. Z rozrzewnienia potarł opaskę na prawym oku.
-Tu Radio Wolna Maryja – ciepły głos popłynął przez fale eteru – Mówi do was ksiądz Stanisław. Dziękuję tym wszystkim, którzy są z nami przy radioodbiornikach i nie wyszli na ulice, lub co gorsza na stadion. Dziękuję wam, że nie uczestniczycie w tej pogańskiej i satanistycznej uroczystości. Zanim przejdziemy do rozmów z naszymi ekspertami, pomódlmy się najpierw o pomyślność audycji. Od zagłuszania...
-Wybaw nas, Panie – odpowiedział Giertych.
-Od podsłuchów...
-Wybaw nas, Panie.
-Od donosicieli...
-Wybaw nas, Panie.
-Od przerw na reklamy...
-Wybaw nas, Panie.
-Od głośnej muzyki u sąsiada...
-Wybaw nas, Panie.
-Święta Maryjo...
-Módl się za nami.
-Święty Józefie...
-Módl się za nami.
-Święci Ojcowie: Tadeuszu i Henryku...
-Módlcie się za nami.
-Wszyscy święci i święte pańskie...
-Módlcie się za nami.
-Amen. Dziękuję wam, bracia. Dzisiejszym gościem jest kombatant, uczestnik Wojny Obronnej, wcześniej szef Rady Ministrów i poseł Ostatniej Kadencji, nieugięty patriota, brat Leszek Miller. Szczęść Boże, bracie Leszku.
-Szczęść Boże, księże Stanisławie, szczęść Boże, bracia w Chrystusie – chropowaty głos byłego premiera sprawił, że Giertych wypił całe piwo za jednym zamachem – Dzisiaj chciałbym opowiedzieć wam o służbie w Chrystusie jako o jedynym sposobie na wyzwolenie Ojczyzny.
Giertych wymamrotał niesłyszalne przekleństwa pod nosem. Potem zapadł się jeszcze głębiej w fotel. A potem zapłakał.
***
Święta procesja minęła już rondo Bovego i dumnie wkraczała na most Czynu Chłopskiego. Sołtyssimus cały czas pozdrawiał tłumy. Tłumy odpowiadały mu tym samym. Na każdym ramieniu widniała zielona opaska z zieloną koniczynką na białym polu. Z każdego okna, z każdej latarni zwisała podobna flaga. Nawet unoszący się wysoko nad miastem sterowiec ciągnął za sobą olbrzymi, zielony sztandar. Partia z Narodem, Naród z Partią. To była jedna z głównych zasad Rewolucji, zasad niezłomnych i niezwyciężonych.
Za kombajnem Ojca Narodu jechał drugi, mniejszy i nieprzystrojony. Osoby na nim stojące również zbierały oklaski, jakże jednak były one marne w porównaniu z tymi, jakimi mógł się cieszyć sołtyssimus. Premier Podkański w zwykłym szarym garniturze nie wyglądał jak druga osoba w państwie, ratowała go tylko opaska z koniczynką. Wicepremier Renata Beger w garsonce prezentowała się niewiele lepiej. Fason trzymał jedynie marszałek Izby Chłopskiej, poseł Witaszek, który w szarej sukmanie z grubego płótna prezentował się iście herkulesowo.
Na tym samym kombajnie, lecz ukryty za plecami innych, stał jeszcze jeden człowiek. Biały garnitur i kapelusz z szerokim rondem wyróżniały go spośród reszty, jednak on sam robił wszystko, by pozostać na uboczu. Cień ronda skutecznie krył mocno opaloną cerę i czarne, wypomadowane wąsy. Wicepremier do spraw gospodarczych, Andrzej Lepper, nie czuł się widocznie dobrze na tej uroczystości. Nie zwracał uwagi na wiwatujące rzesze, nie uśmiechał się, tylko bezustannie ocierał wyperfumowaną chusteczką pot z czoła. Róża w butonierce mocno przywiędła.
Radosny tłum przesuwał się razem z procesją – nikt nie chciał tracić sołtyssimusa z oczu. Dzieci z kłębami zielonej waty cukrowej większymi od nich samych urządzały sobie gonitwy wśród dorosłych, pokazywały języki milicjantom, łapały kręcące się wszędzie kurczaki, słowem bawiły się świetnie. Przybyli z podwarszawskich wsi rolnicy, rozpoznawalni po łapciach i lnianych koszulach, wystawiali ogorzałe twarze na słońce, energicznie machając flagami. Miastowi klaskali. Cały naród zjednoczony w uwielbieniu dla sołtyssimusa i Rewolucji szedł mostem na miejsce właściwej uroczystości.
Stadion Rewolucji, wcześniej obiekt sportowy, miejsce mszy papieskiej i targowisko, po objęciu sterów państwa przez Pierwszego Rolnika został odremontowany, powiększony i, co najważniejsze, wzbogacony o elementy ludowo-narodowe. Teraz trawa na boisku składała się w znacznej mierze z koniczyny, krzesła zostały wyplecione z wikliny, a kwiaty rosnące na rozsuwanym dachu były zasadzone w taki sposób, że układały się w twarz Ojca Narodu. Większość z dwustu tysięcy miejsc została już wcześniej zarezerwowana przez szkoły i zakłady pracy, więc tylko nieliczni szczęśliwcy mieli szansę dostać się do środka. Ci, którym się to udało, pospiesznie zajmowali wiklinowe krzesła, otwierali przygotowane wcześniej torebki z wieprzowymi chrupkami i w napięciu patrzyli na murawę. Tam stał już imponujących rozmiarów ołtarz ofiarny z obeliskiem ku czci Światowida wznoszącym się prawie na połowę wysokości trybun. Guślarze uwijali się jak w ukropie, zapalając znicze, okadzając wszystko dookoła kadzidłami i bijąc pokłony. W głośnikach dla zabicia nudy leciała klasyka neofolku – Golec uOrkiestra przemieszana z Brathankami. Bielinki kapustniki goniły się w powietrzu.
Nagle Brathanki zamilkły, jak ucięte nożem, a na ich miejsce w tej samej sekundzie wskoczyła „Rota”. Publiczność wstała z miejsc. Przez główną bramę w jednym z rogów stadionu na boisko powoli wjechał złoty kombajn. Sołtyssimus rozglądał się na obie strony, uśmiechając się dumnie. Wreszcie, gdy kombajn zatrzymał się przed ołtarzem, lekko zszedł po schodkach i pokłonił się guślarzom. Telebimy wewnątrz i na zewnątrz stadionu, w innych miejscach stolicy, wreszcie w innych miastach, powtórzyły ten gest dziesiątki razy. Aparaty fotograficzne pstrykały jak opętane. Sołtyssimus w imieniu narodu rozmawiał z bogami.
_________________ Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.
|