Ok, oto ciąg dalszy. Miłego czytania :)
***
Kilka kilometrów dalej, w biurowcu „Zielonego Sztandaru”, pewien młody człowiek z bezsilną wściekłością krążył po opustoszałej redakcji, zahaczając tylko o automat z wodą – klimatyzacja jak zwykle nawalała i upał był nie do zniesienia. Młodszy redaktor Krzysztof Nasiuda był zły na redaktora naczelnego Piotrowskiego, na koleżankę z biurka obok, redaktor Szypułę i na cały świat, dokładnie w tej kolejności. Na redaktora Piotrowskiego – bo ten zostawił go na dyżurze, podczas gdy cała redakcja wybrała się na uroczystości. Na redaktor Szypułę – bo ta, zamiast zgodzić się wreszcie na wspólną kawę lub kino, kokietowała nogami i biustem redaktora Piotrowskiego. Na cały świat wreszcie – bo nie działo się na nim absolutnie nic, co mogłoby usprawiedliwić siedzenie przed komputerem i robienie za ciecia. Prawda była taka, że ściągnąć dożynki z nagłówków mogła jedynie wojna atomowa. Następnego dnia nowe wydanie „Sztandaru” zawierać będzie długie na co najmniej piętnaście kolumn sprawozdanie z przebiegu uroczystości, okraszone przemówieniami, zdjęciami na pół strony i czołobitnymi komentarzami redakcyjnymi. Pozostanie tylko parę wolnego miejsca na sport. Tak, decyzja o pozostawieniu młodszego redaktora Nasiudy w redakcji miała zdecydowanie podtekst pozamerytoryczny. Wyobraźnia podtykała mu niepokojące wizje redaktora Piotrowskiego i redaktor Szypuły wdzięczących się do siebie na stanowisku prasowym. W końcu zrezygnowany rzucił się na kanapę pod ścianą i włączył CNN.
„Zielony Sztandar”, jako jedno z nielicznych miejsc w stolicy, posiadało koncesję na antenę satelitarną, więc członkowie redakcji mieli dostęp do czegoś więcej niż Polsat i telezakupy. Wbrew oczekiwaniom redaktora Nasiudy, wojna atomowa jednak nie wybuchła. Zamiast niej na plazmowym ekranie dominowała standardowa papka newsowa. Wietnam przerzucił kolejne dywizje nad granicę z Kambodżą. Powódź w Nowej Zelandii zabiła trzydzieści osób. Rosyjscy naukowcy odkryli sposób na bezpieczne picie alkoholu metylowego. No i na końcu serwisu informacyjnego mała, malutka wzmianka o Polsce – prezydent Hetfield w przemówieniu na Harvardzie zapowiedział zwiększenie pomocy finansowej dla rządu emigracyjnego w Diwaniji. To oczywiście nie znajdzie się w następnym wydaniu.
Jeszcze dziesięć lat wcześniej Amerykanie byli sojusznikami, braćmi i największymi przyjaciółmi. Dziesięć lat wcześniej nie oskarżano ich o zrzucanie stonki, zatruwanie wody w studniach, czy duże i całkowite zachmurzenie. Bo to były czasy Wielkiej Poruty, okres, w którym Polska chodziła na postronku u możnych tego świata, odrzucając prastarą i prasłowiańską rodzimą kulturę chłopską. Zanim nadszedł Sołtyssimus.
Krzysztof miał wtedy szesnaście lat, wiele zapału i legitymację młodzieżówki jednej z liczących się w tamtym czasie partii politycznych. Partia ta nawet całkiem poważnie przygotowywała się do rządzenia, a w sondażach biła resztę na głowę. Aż do momentu, gdy gdzieś w czerwcu jeden z jej czołowych działaczy został zidentyfikowany jako TW „Szatan”. Wstrząsy, jakie z tego wynikły, trwały przez dobrych kilka miesięcy, wywołując szereg dymisji, jedno samobójstwo i beznadziejnie podzielony Sejm. Po miesiącu rozpaczliwych rozmów koalicyjnych nawet PiS był gotowy tworzyć rząd wspólnie z Socjaldemokracją, kiedy trzeba było wybierać ponownie, tym razem prezydenta. Sondaże wariowały, faworyci zmieniali się jak w kalejdoskopie, aż w końcu do drugiej tury wszedł Andrzej Lepper i powracający triumfalnie do wielkiej polityki lider PSL, Waldemar Pawlak. Wszyscy od lewa do prawa nawoływali do głosowania na mniejsze zło. W rezultacie Pawlak w drugiej turze dostał osiemdziesiąt procent. Elity polskie odetchnęły z ulgą, zaprzysiężenie odbyło się normalnie, nowy prezydent w pierwszym przemówieniu mówił o zasypywaniu mostów (co wszyscy złożyli na karb zmęczenia), słowem wszystko szło w kierunku małej stabilizacji. Ale już dzień później politycy z przerażeniem odkryli, że popełnili fatalny błąd. Nikt nie zwrócił uwagi na to, czym Pawlak faktycznie dowodził. A była to najliczniejsza formacja mundurowa w Polsce.
Krzysztof wychodził właśnie ze specjalnego, powyborczego spotkania okręgowego koła młodzieżówki, które w rzeczywistości roztrząsało zagadnienie, jak by się rozwiązać, nie tracąc twarzy, gdy zobaczył pierwsze oddziały Ochotniczej Straży Pożarnej jadące na sygnałach w kierunku centrum. Było ich za dużo na zwykły pożar. Co więcej, było ich za dużo nawet, gdyby płonął Pałac Kultury. Wzruszył jednak tylko ramionami i poszedł dalej. W domu włączył telewizor i dopiero wtedy zorientował się, że coś jest nie tak.
TVN 24 nadawała co najmniej dziwne obrazy paniki na stacji metra Centrum i strażaków robiących użytek ze swoich węży. W następnym ujęciu roztrzęsiony Tomasz Sianecki stojąc na tle czołgów zaparkowanych w Alejach Ujazdowskich mówił coś o puczu. Premier Belka (z braku innych kandydatów dalej trzymający się na stołku) z wnętrza swojej kancelarii wypalił w porywie bohaterstwa, że może się spotkać z rebeliantami na moście Poniatowskiego, a jak nie, to jest gotowy na straży konstytucji z honorem lec. Apele szefa rządu zostały widocznie zignorowane, bo przez następnych parę godzin kamery telewizyjne pokazywały wozy strażackie okrążające coraz gęściej budynki rządowe i biorące do niewoli nielicznych BORowców i żołnierzy. Jedynka przekazywała z grubsza to samo, Dwójka podobnie. Polsat się wyłamał, pokazując „Księcia w Nowym Jorku”. A na Eurosporcie leciał curling.
Tak, czy inaczej, trzy godziny po rozpoczęciu szturmu, kablówka przestała działać. Ojciec Krzysztofa wpadł w panikę i zaczął powtarzać, że „Ruskie wkroczą”. Matka wykazała się większym opanowaniem i nakazała ewakuację do piwnicy. Tam, słuchając trzasków i urywanych komunikatów z radia tranzystorowego, Krzysztof i jego rodzina byli świadkami końca starej epoki. O trzeciej w nocy na wszystkich częstotliwościach popłynęło przemówienie prezydenta-elekta o powrocie do źródeł polskiej potęgi i początku Ludowej Rewolucji. I od tego momentu nie było już prezydenta. Był Sołtyssimus.
Krzysztofowi udało się jakoś przetrwać pierwszą dekadę budowania ludowego ustroju. Niesamowitym wręcz fartem dostał się na dziennikarstwo (czuł się trochę nieswojo w otoczeniu kmiecych synów), obronił magisterkę o nawiązaniach do ludowości w pracy sportowych komentatorów i zahaczył się w „Sztandarze”. Na razie pisał o najpodlejszych sprawach w rodzaju wahaniach na rynku marchwi czy nowym modelu dźwigni biegów w traktorze. Ale cóż, takie były czasy.
Na żadną pomoc z zewnątrz nie można było liczyć. Amerykanie oczywiście chcieli od razu wziąć się do dzieła wyzwalania, ale trafili na opór Rosji, która grzecznie, acz stanowczo przypomniała, że Polska jest jej bliską zagranicą. Unia Europejska straciła dziewięć miesięcy na dyskusję, zanim zawiesiła Rzeczpospolitą w prawach członkowskich, kolejne dwa lata na obmyślenie dalszej strategii, a gdy wreszcie postanowiła o utworzeniu sił interwencyjnych, spory o to, kto ma tymi siłami dowodzić, zadusiły operację w powijakach. Przez chwilę wydawało się, że Niemcy dogadają się z Rosją w sprawie paktu Ribbentrop-Mołotow bis, ale wtedy do gry włączyły się Chiny, które nie omieszkały w miłej i czołobitnej depeszy oświadczyć, że skoro Rosja planuje się wzbogacić o Polskę, to chyba nie będzie już jej potrzebny Kraj Nadamurski. I tak to trwało.
***
-Na Trygława – sołtyssimus zakrzyknął gromowym głosem. Wszystkie kamery skierowały się błyskawicznie w jego stronę – Na Dadźboga i Peruna! Na Lelum Polelum! Na Swantewita! Wzywam was, bogowie i boginki, skrzaty i rusałki, wodniki i goplany! Wzywam was, domowiki i borowiki, zjawy, mory i upiory, wąpierze i dzikie zwierze! Wzywam was, jako i ja stoję, przed oblicze Boga Bogów, opiekuna pól i zagród, prawdziwie wielkiego Światowida!
-Hopsasa! – odpowiedzieli guślarze.
-Wzywam was ja, gospodarz i rolnik, przez lud wybrany, ludu strzegący, przez Światowida namaszczony, Światowidowi służący. Wzywam was ja, pierwszy sołtys, rolnik, strażak i prezes giełdy towarowej. Przyjdźcie i służcie Ojczyźnie jako i ja służę!
Sołtyssimus zrobił parę kroków w stronę ołtarza i zrzucił sukmanę. Z perspektywy publiczności biel ciała odcinała się od zieleni murawy i brązu ołtarza jak kwiat jabłoni świeżo pączkujący na drzewie. Słońce głaskało lekko opaloną skórę, przesuwało swoje promienie po splotach mięśni, wreszcie konfrontowało ostro nagie ciało z liniami rytualnych tatuaży, oplatającymi sołtyssimusa niczym bluszcz altanę. Ojciec Narodu wyciągnął ozdobioną błękitnymi pasami rękę w stronę trybun i przez chwilę stał tak, pozwalając ludowi podziwiać ideał ludowego piękna zawarty w jego ciele. Potem wstąpił na stopnie ołtarza i uklęknął, zanurzając się prosto w dym kadzideł. Jeden z guślarzy przystąpił do niego z wielkim toporem trzymanym na wiklinowej tacy. Sołtyssimus wyprostował się, wziął topór i uniósł go oburącz w stronę słońca, przelewając się gigabajtami danych w pamięć kamer i aparatów. Dwieście tysięcy szczęk rytmicznie przeżuwało wieprzowe chrupki w oczekiwaniu na kulminację.
-Hopsasa! – znowu odezwali się kapłani.
Ze stanowisk orkiestry rozbrzmiały kotły i tuby. Brama po drugiej stronie ołtarza, wcześniej zamknięta, otwarła się z trzaskiem, a na stadion, tratując koniczynę i rycząc wniebogłosy wkroczył opornie smoliście czarny byk, prowadzony przez dwunastkę rosłych kmieci. Pot skapywał z ich nastroszonych wąsów, gdy prowadzili rozdrażnione zwierzę w kocioł wypełniony po brzegi wyposzczoną publicznością. Ściśnięty z obu stron ludzkim kordonem byk nie mógł nawet machnąć głową – dwóch najmocniejszych rolników trzymało go za rogi. Groteskowy orszak, witany wrzawą i kwiatami, zbliżył się w końcu do ołtarza. Dwaj guślarze wybiegli na jego powitanie, trzymając wielką drewnianą misę. Premier Podkański i marszałek Witaszek wstali z miejsc, za nimi podążyła reszta trybuny honorowej, a za nią wszystkie sektory. Byk został podprowadzony prosto pod stopy sołtyssimusa, który z toporem w garści zaintonował:
-Wszechwidzący! Oto stoimy u stóp Twoich, ja, bożęta i ubożęta. Ja, strzygi i wiły. Ja, świątki i prządki. Wiemy, żeś głodny – nakarmimy Cię. Wiemy, żeś spragniony – napoimy Cię. Wiemy, żeś znużony pracą – zabawimy Cię. A w zamian prosimy Cię, spuść na nas wszelkie Swoje łaski, zachowaj nas od nieurodzaju. Zachowaj od powodzi i suszy, od szarańczy i stonki. Niech ryby zawsze biorą, niech pszczoły zawsze nas miodem darzą, niech niedźwiedź zawsze będzie bogaty w sadło. I niech modyfikacje genetyczne nigdy nie pojawią się na naszych łanach. Tako rzekę ja i cały mój naród. Hopsasa!
Sołtyssimus uderzył toporem z góry prosto w odsłoniętą szyję byka. Chlusnęła krew. Sołtyssimus poprawił drugi raz. Kmiecie o mało nie puścili drgającego ciała. Za trzecim razem głowa byka w czerwonej powodzi oderwała się od korpusu. Guślarze trzymali misę pod przerwanymi tętnicami. Ojciec Narodu po raz kolejny triumfalnie wzniósł topór ku górze, czerwone strumyki spływały w stronę rękojeści. Powtórzyła się kanonada fleszy, tłum krzyczał „Ave!”, kotły waliły z częstotliwością młota pneumatycznego. Ofiara dożynkowa została spełniona, Światowid miał zapewnić kolejny rok pomyślności. Teraz był czas na zabawę.
Ciąg dalszy oczywiście nastąpi :)
_________________ Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.
|