Prolog
Niech będzie przeklęty ten, kto budzi się każdego ranka, niech umysł jego wyschnie, a on oślepnie i ogłuchnie. Dzień po dniu, człowiek otwiera oczy z nadzieją na szczęście, miłość… ale i tak gówno z tego wynika. Jak zwykle zresztą. Dżoj otworzył, jeszcze zaspany, oczy. Półprzytomny rozejrzał się po pokoju, wolał go jednak nie oglądać, przynajmniej nie w takim stanie. Obok łóżka stało krzesło, to był chyba najważniejszy mebel w jego życiu. Dąb… tak… zrobione było z drewna dębowego. Właściwie to miał gdzieś jego przeszłość, tak naprawdę ważne było tylko to, co się na nim znajdowało. Spodnie… cóż było w nich takiego cudownego? Chłopak sięgnął ręką do kieszeni, szukając czegoś, leku na samotność, leku na życie. Ale pod palcami wyczuł tylko kilka ziaren piasku i zupełną pustkę.
- ^cenzura^… – szepnął, a następnie nasunął starą, podartą i poplamioną kołdrę na głowę. – Nie może być. – Wciąż nie mógł uwierzyć w to wszystko. Nerwowo przewrócił się na drugi bok, a jego ciało trzęsło się coraz bardziej. Sam nie wiedział, czy to przez zimno, złość, czy też przez neogarnioną potrzebę. Zamknął oczy i błagał… błagał żeby to nie była prawda. Nagle jego głowa uderzyła o ziemię, teraz już miał pewność, że nie śpi. Jednak nadal nie odważył się spojrzeć na swój pokój. Lewa powieka drgnęła, obraz był rozmazany i jakiś odległy. Poczuł się nierealnie, jakby całe jego życie było jedną wielką iluzją, niewartą nawet odrobiny uwagi. Podłoga powoli stawała się coraz bardziej wyraźna, widział już teraz leżące niedaleko okruchy, resztki po wczorajszym posiłku. Dmuchnął tak, że wyschnięte kawałki chleba rozpierzchły się po pokoju. Wtedy nagle dostrzegł to, czego tak szukał i pragnął. Leżało przed nim, na wyciągnięcie ręki, pod krzesłem. „Musiały wypaść jak rzuciłem spodnie na krzesło” – pomyślał. Teraz poczuł, że jego serce zaczęło bić o wiele szybciej. Po prostu musiał ich dotknąć, gdyż tak podpowiadał mu umysł. Jeden gwałtowny ruch dłoni i już trzymał w niej niewielki zwitek papieru. Podparł się drugą ręką i usiadł na podłodze, cały czas mocno, a zarazem delikatnie zaciskając dłoń na swej zdobyczy. Upewnił się, że złapał równowagę, a następnie zaczął rozwijać papier, a trzeba przyznać, że robił to z największą uwagą i ostrożnością, zupełnie jakby dotykał ciała ukochanej kobiety. Wrażenie musiało być dosyć podobne. Po krótkiej chwili, jego oczom ukazały się trzy skręty, resztka z tego, co kupił w zeszłym tygodniu od Mario. Wziął jeden z nich, a pozostałe starannie owinął, w zmięty kawałek papieru. Odłożył je ostrożnie na krzesło, spojrzał ze złością na spodnie, które go tak wystraszyły, ale szybko i to uczucie zniknęło, miał to, czego chciał, nic już się nie liczyło. Wstał i ruszył w kierunku stolika, na którym leżał stary długopis, kilka zapisanych kartek papieru oraz pudełko zapałek. I to właśnie tych ostatnich potrzebował. Otworzył okno… stare drewniane okno, biała farba była spękana i gdzieniegdzie zaczęła odpadać, właściwie to niewiele było miejsc, w których pozostała nietknięta przez czas. Jego oczom ukazało się podwórko, oraz ponure blokowisko, nigdy nie mógł znieść tego widoku, ale to przecież był jego dom, czy tego chciał, czy też nie. Zapalił skręta i zaciągnął się, dym wypełnił jego płuca. Kiedyś było zupełnie inaczej, to co teraz jest takie zwyczajne, stanowiło niesamowitą przyjemność dla umysłu i ciała. Już nawet nie odczuwał efektów palenia. Chce, czy nie musi to robić... a mówią, że to nie uzależnia. Gówno prawda! Znów może myśleć, funkcjonować normalnie, o ile normalnością można to nazwać. Dzień w końcu się dla niego zaczął.
Rozdział pierwszy
W krótkim czasie zdążył się ubrać, spodnie leżące do tej pory na starym krześle, w tej chwili znalazły się na jego nogach. Odruchowo, do lewej kieszeni schował swój zwitek, a do prawej paczkę zapałek. Niby wszystko było w porządku, ale coś nie dawało mu spokoju. Wyciągnął papierowy prostopadłościan, to cholerne słowo usłyszał w szkole, kiedy jeszcze do niej chodził. Teraz jednak miał wakacje i miał głęboko w dupie wszystko to, czego się w niej dowiedział. To pudełko, kawałek papieru, w którym znajdowały się zapałki, stanowiło dla niego zbawienie, źródło życia i ognia, który je rozpala. Z ciężko bijącym sercem zajrzał do środka i zobaczył to, czego oczekiwał. Uspokoił się nieco i próbował spowolnić oddech, przez który zaschło mu w gardle. Wewnątrz było wciąż kilkanaście zapałek, co powinno mu starczyć na następne dni. Tak więc, gdy już był pewien tego, że ma wszystko, czego mu potrzeba, schował pudełko z powrotem do kieszeni, koniecznie do prawej. Ruszył w kierunku łazienki, aby choć trochę umyć się po nocy. Pod nogami chrzęściły wciąż zeschnięte okruchy chleba, wprost nieznośnie uczucie, ale nie miał ochoty się tym specjalnie przejmować. Podłoga w łazience była jeszcze mokra, najwyraźniej niedawno ktoś z niej korzystał. Może jego ojciec? Nie… on wychodzi z domu około szóstej, a teraz już była jedenasta, do tej pory podłoga by wyschła. Więc może żona ojca, wredna zdzira. Była zaledwie siedem lat starsza od niego, a zachowywała się jakby, była co najmniej jego matką. Miał jej po prostu dosyć, ojciec po śmierci żony nie czekał długo, szybko otrząsnął się z żalu i znalazł sobie długonogą brunetkę, przeszło dwa razy młodszą od niego. Tego jednego nie był w stanie mu przebaczyć. Strasznie go ^cenzura^ to, że nawet nie wytarła po sobie podłogi, w ogóle rzadko ją widywał w domu, jak coś robiła. Niemal zaraz po ojcu wychodziła z domu i wracała wieczorem. Nawet jeśli się puszczała, mało Dżoja to wszystko obchodziło, to w końcu życie jego staruszka. Odkręcił kurek z ciepłą wodą, a następnie ten z zimną. Dosyć długo zmieniał ich ustawienie, aż nie otrzymał odpowiedniej temperatury. Wetknął korek w odpływ umywalki i patrzył jak poziom wody się podnosi. Jeszcze tylko kilka kropli zburzyło powierzchnię, potem stała się gładka, i delikatna niczym szkło. Można się było przejrzeć zupełnie jak w lustrze. Magiczne zwierciadło prowadziło prosto, do świata całkiem odmiennego od tego, w którym przyszło mu żyć. Niczym Alicja spróbował wkroczyć, do swojej krainy czarów.
Jego matka wciąż żyła, uśmiechała się i tuliła go do piersi. Spędzała z nim każdą wolną chwilę, pomagając mu w odrabianiu lekcji. Ojciec wracał wcześnie z pracy, siadał w fotelu, czytał gazetę, a potem rozmawiał z rodziną aż do wieczora. Wszyscy zamieszkali w małym, skromnym domku na przedmieściu. Niegdzie nie było widać tej wiedźmy, która przepuszczała większość pieniędzy, jakie stary zarobił. Dżoj nigdy nie nosił tego przezwiska, był po prostu Natanielem, właściwie nigdy nie wiedział, dlaczego otrzymał takie, a nie inne imię. Dnie całe spędzał w domu oglądając telewizję, lub na dworze grając w piłkę z przyjaciółmi, ludźmi którzy potrafili go zrozumieć. Nie było piwa, wódki, zioła, czy też nawet wina pod sklepem. Wyszedł z rodzicami do parku na mały spacer, zawsze lubił drzewa, te wszystkie dźwięki wydawane przez naturę, oraz zapach. Ach ten zapach! Nie było nic piękniejszego niż delikatna woń trawy, drzew i kwiatów unosząca się w powietrzu. Biegał, skakał wysoko, ciągle się śmiejąc i wskazując palcami na piękne stawy, po powierzchni, których pływały kaczki i łabędzie. Lecz ten śmiech szybko przerodził się w płacz, tak radośnie miotał się, że nie zauważył kamienia, o który się potknął. Zmartwiona matka podbiegła do niego prędko i przytuliła mocno. Od razu poczuł się lepiej, mając blisko kochającą go osobę, przestał wychwytywać oznaki bólu, to ciepło potrafiło wszystko zagłuszyć. Ojciec żartobliwie pogroził palcem i pogłaskał chłopca. Nat już nie mógł się smucić, gdyż nie miał powodu.
– Chodź – rzucił wesoło ojciec – pójdziemy teraz do sklepu i tam kupimy Ci, co tylko będziesz chciał. Zgoda? – po tych słowach uśmiechnął się i wyciągnął otwartą dłoń w kierunku synka. Nie musiał długo czekać na reakcję, która była natychmiastowa. To już nie on przekonywał syna, ale młodzieniec ciągnął go w kierunku sklepu z zabawkami. Matka chwyciła za drugą rękę swojego najukochańszego, bo jedynego, dziecka. W trójkę weszli do obszernego działu, w którym półki wprost uginały się pod ciężarem, wszelkich pluszaków, klocków i samochodzików. Istny raj, dla kogoś w jego wieku, nie mógł oderwać oczu od tych wszystkich przedmiotów, a jego serce przepełniała niesamowita radość.
Nagle otworzyły się oczy i jedyne, co zobaczył to woda, wszędzie dookoła woda. Wlewała się do płuc, przez usta i nos. Z jednej strony czuł, że wcale nie chce ratunku, teraz dopiero poczuł jak blisko niego jest śmierć. W swe ręce dostał sposobność, chwilę, w której może zadecydować o swoim dalszym losie. Jednak instynktownie próbował się wyrwać z tego martwego odrętwienia. I ta właśnie myśl przeważyła, ostatkiem sił wyciągnął głowę z umywalki, poczym upadł na podłogę. Ledwie udawało mu się łapać oddech. Rozglądał się próbując uspokoić nieco swe, bijące mocno serce. Położył się na mokrej podłodze i spojrzał na żółty sufit, pośrodku którego wisiała stara lampa.
To tylko fragment, ale poprosiłbym o jakieś szczere komentarze i w miarę konstruktywną krytykę.
_________________ 21. 04. 2006
Ostatnio zmieniony 08.11.2005 @ 21:25:47 przez Glifion, łącznie zmieniany 3 razy
|