"Kłamca" Jakuba Ćwieka. Wszystko oczywiście IMHO.
Bardzo mnie denerwuje podejście co poniektórych debiutantów polegające na tym, że wystarczy mieć pomysł i można pisać. Guzik. Choćby pomysł był genialny, stanowi najwyżej 30% wartości książki, a i to w znacznej mierze nie sam, lecz z uwagi na wynikające z niego komplikacje fabularne. Żeby utkać materię powieści z samych pomysłów, trzeba po pierwsze mieć je nie w liczbie jednego ani kilku, ale od cholery, a po drugie mieć solidny warsztat i lekkie pióro. Potrafi to na polskim gruncie np. Wójtowicz i Sędzikowska, a i tu z pewnymi zastrzeżeniami; niemniej u jednej i drugiej Ćwiek mógłby się sporo nauczyć. Narracja, rozwój fabuły i związki przyczynowo-skutkowe wyglądają, niestety, jak w tym świątecznym opowiadaniu jotesxa; mamy na przykład długi na trzy strony opis psychiki i motywacji Heńka X, po czym Heńka zabija demon. Już samo w sobie jest to mocno denerwujące, ale wkurzające do kwadratu staje się w zetknięciu z faktem, że kluczowym bohaterom w rodzaju archaniołów nie wykreowano nawet tak niezbyt przecież rozbudowanej psychiki, co takim ultrapobocznym NPCom Heńkom; pod tym względem Michał, Gabriel i reszta stanowią w sumie bandę drecholi - zabić tych z bandy Lucka, chronić naszych, rozpieprzyć tych, co nam wejdą w drogę albo zdenerwują, wliczając i ludzi. WMK narzekała kiedyś, że Kossakowska poszła na łatwiznę przy kreowaniu wizerunku aniołów, bo są oni jej zdaniem nadto ludzcy i z punktu widzenia teologii oraz logiki ta wizja się nie broni. Być może, jednak wizja Kossakowskiej jest po pierwsze rozbudowana, po drugie poruszająca, po trzecie spójna przynajmniej wewnętrznie, a po czwarte aniołom wykreowano złożoną psychikę; nawet jeśli przyjąć (od czego jestem daleki) radykalne stanowisko WMK, że są to pod tym względem "ludzie ze skrzydłami", to mimo wszystko posiadanie skrzydeł i nieśmiertelność implikowałaby duże zmiany w psychice człowieka i tę odmienność jednak ukazano. Jeśli jednak WMK raziła stworzona przez Kossakowską wizja psychiki aniołów i motywów ich postępowania, to przy Ćwieku i choćby początkowym pomyśle "trzeba zabić niedoszłego samobójcę, bo jeśli popełni samobójstwo, zasili armię Lucka" (a tego typu koncepcje przewijają się przez całą książkę - "słuchaj ziomuś, jeśli moja podopieczna zginie, zostanę zdegradowany" więc Loki celem ratowania owej podopiecznej zabija trzy osoby, po drodze rozwalając jeszcze kilka celem zdobycia motoru, a możliwe, że na tą listę trafiłyby i dalsze dwie, które wylądowały w zamkniętym pomieszczeniu z gniazdem os) dostanie chyba zawału.
Wizja świata jest zresztą trochę, ale tylko trochę, podobna, np. w założeniu, że Pan gdzieś sobie poszedł i aniołowie zostali sami z całym tym burdelem. Tu wszelako podobieństwa się kończą. Ćwiek zamiast rozwijać wizję konfliktu nieba z piekłem lub go jak Kossakowska przedefiniować, w wojnę Michasia z Lucyferem zapakował jeszcze wzorem Gaimana legion innych bóstw świata, radzących sobie jako tako w nowej rzeczywistości. Nieliczne wyjątki, jak Mojry czy Loki, funkcjonują sobie na uboczu anielsko-diabelskiego świata, reszta jest przez Gabriela i jego armię metodycznie niszczona, o ile się nie ukrywa. Jakie są tu możliwości? Potencjalnie niezmierzone jak uniwersum Eriksona. Ćwiek, niestety, spaprał je, że aż miło. Książka składa się z opisu kolejnych zadań Lokiego, który wykonuje za aniołów brudną albo z jakichś względów niemożliwą dla nich do wykonania robotę. Autor co prawda nieźle odrobił lekcję (powierzchowną co prawda) z wierzeń kilkunastu kultów, dzięki czemu Loki ma z kim zadzierać przez całą książkę, tym niemniej nie prowadzi to kompletnie do niczego: poszczególnym opowiadaniom brak jakiejkolwiek więzi fabularnej (poza drobnymi szczegółami w dwóch ostatnich), co określiłbym zwrotem, że akcja nie idzie do przodu, tylko na boki. Ale ileż można?
Psychologicznie utwór Ćwieka KOMPLETNIE leży - w porównaniu z nim "Saga o Ludziach Lodu" jest niewyczerpaną krynicą głębokich, świeżych i niebanalnych refleksji o człowieku. W tej warstwie krytyk ma tyle roboty, co mały robaczek w ścierwie hipopotama. Umiejętność opisu uczuć jest u Ćwieka ujemna - w opowiadaniach jest kilka sytuacji, które potencjalnie dają bardzo duże pole do popisu pod tym względem, vide choćby relacje dziewczynki z Mikołajem i elfem albo Lokiego z Sigyn. I co z tego, skoro w "Kłamcy" wszystkie te sceny są zarżnięte nudnym, beznamiętnym i niekiedy również marnym literacko opisem? Zwłaszcza wybija się pod tym względem zakończenie, to jest końcowa rozmowa państwa Lokich, które jest chyba nawet gorsze niż w "Ruchomym Zamku Hauru" (choć tym razem chodzi bardziej o formę niż o treść), co u mnie stanowi poważną obelgę dla utworu.
Ten przecudnej urody fragment pozwolę sobie przytoczyć:
"- Uratowałam cię - wyszeptała Sygin, uśmiechając się, a cienki strumień krwi wyciekł z kącika ust. (...)
- Zgadza się. Uratowałaś. Jak zawsze. Tylko co ty tu robisz?
- Mój umysł - odpowiedziała z wysiłkiem. - Jesteśmy w moim... on obiecał, że się obudzę, jeśli tylko umożliwię wam spotkanie. Powiedział, że ma dla ciebie lepszą ofertę niż tamci i... Loki, tak mi przykro, ale chyba jestem silniejsza niż myślał... on...
Zakrztusiła się. Krople krwi trysnęły na twarz Kłamcy, ale ten nawet nie mrugnął. Mocniej przycisnął do siebie Sygin.
- Spokojnie - wyszeptał. - Teraz na pewno się obudzisz. I wszystko będzie dobrze.
Pokręciła głową.
- Ja umieram, Loki.
- Bzdura! - niemal krzyknął. - Dopóki ja żyję...
- Ty też umierasz, kochanie - odparła ze spokojem.
Uśmiechnął się i raz jeszcze pogładził ją po włosach.
- Nie zabiją mnie, dopóki trwa moja legenda. To przepowiednia. A mnie się wcale nie śpieszy, by...
- Spotkamy się już niedługo - przerwała mu i to był koniec. Jej ciałem targnął jeszcze dreszcz, a potem odeszła..."
Biorąc pod uwagę, że bezpośrednią kontynuacją tego wątku jest scena pogrzebu, podczas której Loki "W uszach wciąż miał jej krzyk, ten sam, którym go uratowała. Dziką pieśń miłości i ofiary..." ogłaszam niniejszym, że Jakub Ćwiek wyczerpał moją tolerancję na grafomanię.
Być może nie poszłoby mu to tak gładko, gdyby postacią zmarnowaną z wdziękiem tłumaczenia Roberta Reszke nie był akurat jeden z najciekawszych bogów w ogóle w istniejących na świecie mitologiach i religiach (a nie tylko we własnym nordyckim panteonie) i dysponujący w dodatku sam z siebie - jeszcze zanim dany autor fantasy zacznie mu dodawać coś do charakteru swoją inwencją - wystarczającymi pokładami niuansów psychologicznych, by można było z tego stworzyć opasły tom świetnej beletrystyki.
W przeciwieństwie do Tarkusa nie będę natomiast czynić Ćwiekowi zarzutu z rojących się jak anioły dookoła Walhalli nawiązań do filmów, literatury dwudziestowiecznej i w ogóle popkultury. Ba, uważam to za jedno z nielicznych naprawdę sensownych i przemyślanych posunięć autora; Loki był przez ileśtam wieków pozbawiony kontaktu ze światem, więc brakującą wiedzę na jego temat uzupełnia przez to, co ma pod ręką, czyli przez współczesne mu wykwity wszelkich dziedzin sztuki; nie dziwota, że na temat tego świata często mówi i myśli nawiązaniami oraz cytatami z tychże. Inna rzecz, że mniej pobieżna lektura Eddy bądź szlifowanie warsztatu byłyby korzystniejszymi dla powieści sposobami spędzania czasu przez Ćwieka niż szpikowanie utworu tymi odniesieniami. Zwłaszcza że lepszym dowcipem od większości z nich jest pojawiające się na okładce "Kłamcy" odwołanie do Nietzschego, co sugeruje obecność w dziele wizji przynajmniej starającej się dorównać temu ostatniemu stopniem złożoności. Niestety, dla Ćwieka ważniejsze zdaje się być objawienie światu przełomowych stwierdzeń w rodzaju tego, iż satanistą zostaje się po to, żeby móc poczuć dłoń ładnej sąsiadki na kutasie (Murderatorów informuję, że to akurat prawie dosłowny cytat). Czasem przyodziewa je on również w gąszcz skomplikowanych aluzji, że wspomnę choćby przypadek księcia Rainera, konsultującego postępy następcy tronu z jego piękną opiekunką bardzo często i z reguły w późnych godzinach nocnych. I tak przez wszystkie dwieście ileśtam stron. Irytuje też zwyczaj tworzenia psychologii postaci pobocznych wyłącznie z grepsów i schematów z amerykańskich filmów klasy B, jeśli nie C, w wykonaniu Ćwieka wychodzi z tego zresztą klasa D jak rozmaite niemiłe wyrazy na tę literę - nawet w tych filmach zdarzają się postaci, które po jakimś czasie okazują się być inne, niżby to wynikało z pierwszego wrażenia bohaterów lub widza. W "Kłamcy" natomiast można tak określić co najwyżej demony albo inne istoty mityczne przybierające dla zmyłki cudzy wygląd.
Teologia natomiast zawiera wiele niezmiernie ciekawych koncepcji. Mam wrażenie, że jest to przypadek podobny co Akiry Toriyamy w "Dragon Ballu", tj. na początku był zlepek humorystycznych gagów, a potem autor musiał czynić rozmaite wygibasy celem utrzymania spójności świata przedstawionego, jak przyszło go opisywać. Założenie jest takie, że Bóg poszedł sobie w podróż przed potopem jeszcze, zostawiając aniołom "garść jednorazowych środków", dziesięć przykazań dla ludzi i trochę więcej dla aniołów. Parę więc pytań.
a) Chrystus interweniował w interwale czasowym pomiędzy odejściem Boga a akcją powieści. Wynikałoby z tego, że to on jest bossem aniołów i autoryzuje ich poczynania? A jeśli powziąć założenie, że też w podróż wyruszył, potem samotnie wrócił, zdenerwował się i wkroczył do akcji, potem "zmieniając założenia" według których anioły działają (bo przecież on to musiał z braku Boga zrobić) to po jaką cholerę zadziałał na tyle niekonsekwentnie, żeby zostawić aniołom furtkę bezkarnego robienia rozwałki i zatrudniania wrednych drani z konkurencyjnych religii?
b) Czy to Ćwiek jest autorem tekstu reklamowego "Odkąd nie ma Boga, anioły nie grają fair i to tłumaczyłoby obecność Kłamcy"? A co na to Chrystus? Dał się przekupić?
c) Wszystkie objawienia Boga w Starym Testamencie tak od potopu to oczywiście robota aniołów? Po co więc było mówić Żydom w Egipcie, gdzie znaleźli się już po potopie, o krwi baranka, skoro tym samym anioły ukręciły sobie na siebie bicz, podając wrogom nieznany im przecież sposób, jak delikatnie dać do zrozumienia aniołowi "Ty przy mnie nie stój"? Skoro i tak każdą śmiercią zajmowały się osobiście, mogły przecież wybrać jakiś neutralny z punktu widzenia ich zakazów symbol?
d) I w ogóle, jak wyglądają założenia Ćwiekowej teologii? Bo w porównaniu chociażby z tą Kossakowskiej zawiera ona milion dziwolągów; np. nowych aniołów nie ma, bo Boga też nie, tu jest zgodność obojga autorów. Skoro jednak u Ćwieka była interwencja Chrystusa, to czemu nic on w tej sprawie nie zrobił? Relacje Boga z Chrystusem wyglądają inaczej?
Z innych logicznych dziwactw, czy ktoś widzi jakiś sens w "puchatej walucie"? Że _strata_ piór może być dla anioła na tyle dotkliwa, iż mogą one służyć za stawkę hazardową, to jeszcze zrozumiałe, bo np. przeszkadza to w lataniu. Ale jakaś wartość poza tym? Na czym niby miałaby ona polegać, co ktokolwiek miałby za nie kupować i od kogo? Chyba, że Ćwiek stworzył jakąś skomplikowaną koncepcję typu "pióra mają dużą moc magiczną i chodzą za wysokie ceny na czarnym rynku" ale byłoby dobrze, gdyby choć wspomniał o tym w tekście... co zresztą przede wszystkim sam mógłby dostrzec, bo jak wymyśla takie koncepty ad hoc, będzie miał duże problemy z ich wtórnym racjonalizowaniem na potrzeby rozwijania krótszej formy w dłuższą.
Krótko o stylu - nierówny, zdarzają się fragmenty lepsze, ale są i takie z zakresu "dno i pięć metrów mułu" (vide ten przytoczony) i generalnie utworu nie ratuje. Niestety, jedynym konsekwentnym stylistycznym zabiegiem jest chyba owa gargantuiczna ilość cytatów filmowych, zarówno w dialogach, jak i w treści. Spora ilość opowiadań lub ich fragmentów zwyczajnie nudzi, osobliwie najdłuższa zresztą "Krew Baranka" (już po dziesięciu stronach) i to o egzorcyzmach. Nawet największa ilość cytatów nie wystarczy, by uczynić utwór przyjemnym w odbiorze, a styl Ćwieka jest bardzo często ciężki przy jednoczesnej miałkości intelektualnej treści, co stanowi mieszankę zabójczą.
Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o "serię debiutów", Ćwiek mógłby się sporo nauczyć od większości pozostałych wydanych tam autorów, vide Wójtowicz czy Twardoch. Niestety, obok podnoszenia stylistycznego poziomu utworów jest jeszcze jedna rzecz, bez której za cholerę nie stworzy on niczego dobrze, a mianowicie świadomość, że jak się już pisze coś na dwieście stron, to zwykła przyzwoitość wymaga, żeby mieć coś własnego i ciekawego do powiedzenia. Są w tym utworze fragmenty o przerażających meblach, jest wymieniona koncepcja poznawania rzeczywistości przez popkulturę, są niebrzydkie kawałki o psychice dziewczynki z opowiadania z Mikołajem... to by mogło spełniać taką funkcję. Tyle że takich fragmentów jest najwyżej pięć, sześć na cały zbiór opowiadań, w dodatku są krótkie, poszarpane, niezbyt rozwinięte, giną w niedopracowanym stylu i w powodzi nudziarstw. W tym kierunku powinien Ćwiek IMHO pracować, zamiast tworzyć literacką grę komputerową, w której walczą z sobą bohaterowie wszystkich rozdziałów "1000 Kultów Świata dla Opornych".
|