4.
-Więc, Andrzej? – Hołowczyc odezwał się pierwszy, chcąc przełamać milczenie.
Siedzieli po turecku w piwnicy pod willą wicepremiera, popijając obrzydliwy płyn zwany według Leppera herbatą po mongolsku. Poza nimi, kręgiem świec i kociołkiem perkocącym na niewielkim palenisku w kącie w pomieszczeniu nie znajdowało się nic. Było duszno, rozpaczliwie duszno.
-Przede wszystkim cieszę się, że zgodziłeś się odrzucić racjonalistyczny, lewopółkulowy i linearny światopogląd na rzecz prawdziwego zrozumienia – odpowiedział Lepper, siorbiąc ze swojej tykwy. Minister rolnictwa porzucił biały garnitur na rzecz czegoś, co wyglądało jak kraciaste poncho i kwietnej opaski we włosach. Z szyi zwisał cały leksykon New Age dla początkujących: jin i jang, ankh, pentagram, nawet będący pokłosiem po Danie Brownie człowiek witruwiański. Palce wicepremiera były pokryte pierścieniami z literami hebrajskiego alfabetu. To zdecydowanie wystarczyło Hołowczycowi do stwierdzenia, że gospodarz ma coś nie tak z głową.
-Przyszedłem tu bo cię lubię, ale Andrzej, proszę cię, nie wciskaj mi kitu – odpowiedział, starając się nie zwrócić zabójczej mieszanki herbaty, mleka, masła i mąki Mam podziękować za gościnę czy wreszcie mi powiesz, o co chodzi z tą mistyczną transcendencją przekraczającą granice poznania?
-To dobrze, że wątpisz – wicepremier odstawił tykwę i płynnie przeszedł do pozycji lotosu – zwątpienie w stare bowiem jest podstawą zrozumienia nowego. Tak, jestem gotów wyjawić ci wiedzę, jaką posiadłem, musisz jednak obiecać mi jedno. Nic, co tu usłyszysz ani zobaczysz, nie może wyjść poza mury tego pomieszczenia.
-Nie ma sprawy – Hołowczyc burknął, dopijając herbatę Więc to ma odmienić moje życie, tak?
-Tak jak odmieniło moje – Lepper pokiwał głową – Wiesz, kiedyś podniecała mnie, tak jak wszystkich, polityka: stanowiska, koalicje, haki, przecieki do prasy, takie tam. To dawało nam siłę, radość, ba! –nawet sens życia. Ale ja jako pierwszy przejrzałem na oczy.
Wicepremier wstał z grubo tkanego dywanu i podszedł do kociołka, wrzucając do gotującej się wody zioła wyciągnięte z kieszeni poncha. W górę wystrzelił fioletowy dym. Hołowczyc się wzdrygnął.
-Musisz wiedzieć, że dawno temu, jeszcze przed Rewolucją – kontynuował Lepper, przechadzając się między świecami – utrzymywałem żywe kontakty na Wschodzie: Ukrainie, Rosji, nawet Chinach. Zapraszano mnie tam na wykłady, dostawałem doktoraty honoris causa, spotykałem się z ludźmi... W kraju mnie o to strasznie oskarżano, reżimowe media mówiły, że byłem rosyjskim agentem, że przyjmowałem pieniądze od oligarchów, że moi ludzie dostawali tam fałszywe dyplomy. Dobra, nie będę zaprzeczał, za coś musiałem partię utrzymywać, ale to tylko na początku. Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Pewnego dnia, gdzieś na ukraińskich stepach, spotkałem się z człowiekiem, starym pustelnikiem, który objawił mi zakłamanie, w jakim dotychczas żyłem.
Hołowczyc patrzył na Leppera, który zastygnął z wyciągniętą ręką kilka kroków od niego. Od czasu, gdy w ramach przybliżania Ludowej Rewolucji ludowi został katapultowany ze stanowiska kierowcy sołtyssimusa na fotel ministerialny, nie spotkał się w swojej ograniczającej się do picia kawy karierze rządowej z niczym potencjalnie niebezpiecznym. Teraz, po raz pierwszy od lat, czuł niepokój.
-Wtedy zrzuciłem łuski z oczu – wicepremier wrócił do obłąkanego spaceru, mówiąc jakby do siebie – Nie mogłem tak łatwo zrezygnować ze świata, w którym się obracałem, ale żyłem w nim tylko dla zachowania pozorów. Nawet gdy Kaczyński zrobił na mnie prowokację, nie dbałem o to. Gdy Łyżwiński gwałcił i porywał, wzruszyłem tylko ramionami. Czym są cierpienia jednej kobiety wobec nieskończoności?
-A partia, Andrzej? A władza? A pieniądze?
-Furda z nimi! – wykrzyknął Lepper, a naszyjniki zamigotały w blasku paleniska – Podczas gdy wy, karierowicze, osły i nieroby, wy, sprzedawczyki i hochsztaplerzy, taplaliście się w błocie, ja zgłębiałem tajemnice absolutu! Widziałem rzeczy, w które nigdy by nie uwierzyliście. Zwiedzałem biblioteki zapomnianych klasztorów, studiując dzieła, których istnieniu oficjalnie zaprzeczano. Pokonywałem najbardziej niedostępne przełęcze, by porozmawiać z joginami pamiętającymi najazdy Czyngis-chana. Sprowadzałem z Syberii nieznane nauce zioła, by najskuteczniej poszerzyć sobie świadomość. Aż w końcu skontaktowały się ze mną osoby, które posiadły prawdziwą mądrość. Które wiedziały o prawdziwej naturze sił rządzących światem i o tym, jaka czeka go przyszłość. Tak, nasz los jest zapisany w zimnych czeluściach kosmosu i głupcem jest ten, który wierzy, że jakiś Swarożyc czy Dadźbóg wybawi go od złego. Tylko ci, co wiedzą, mają szansę na przetrwanie. A powiem ci, przyjacielu, że ja się do tego grona zaliczam.
-Ale Prawo Peruna...? – Hołowczyc zaprotestował słabo. Nigdy nie był szczególnym entuzjastą nowej eschatologii, ale skala bluźnierstwa głoszonego przez tak znaczącego przodownika Rewolucji zmusiła go do reakcji.
-Obawiam się, mój drogi Krzysztofie, że obowiązująca religia nie w pełni zgadza się z prawdą obiektywną – Lepper wyszczerzył się nad Hołowczycem znad kłębów dymu. – Ale zostawmy rozmowy na później. Dekokt jest gotowy.
Istotnie, płyn w kociołku zadymił lawendowo i bulgotał zawzięcie. Wicepremier wyjął zza paleniska wielką drewnianą chochlę i przelał wywar do dwóch czarek wyczarowanych z kieszeni poncha. Hołowczyc siedział zastygnięty na dywanie, czując, jak świat przewraca mu się w głowie.
-Dekokt ten stworzył mistyk mandżurski w siódmym wieku przed Chrystusem – oznajmił Lepper, podchodząc z czarkami do towarzysza – Tylko sto osób na całym świecie zna sekret jego formuły. Dziewięćdziesiąt z nich już nie żyje.
-Aha... – odparł automatycznie Hołowczyc, nie mogąc oderwać wzroku od kogoś, kogo uważał jeszcze niedawno za starego chłopskiego warchoła bez mistycznych inklinacji. Wicepremier pochylił się nad nim z napojem, dzięki czemu mógł dostrzec jeszcze jeden wisiorek, schowany głęboko w cieniu innych. Podłużna srebrna blaszka, na której mieściły się trzy litery greckie. Pi, kappa i gamma.
-Wiem, że uważasz mnie za szaleńca i chcesz donieść o tym odpowiednim władzom – Lepper uśmiechnął się z politowaniem i wcisnął ministrowi transportu czarkę do rąk. – Ale pij, pij aż zrozumiesz. Mistyczna transcendencja czeka!
***
Mistyczna transcendencja na pewno nie była udziałem Stefana, który zaczął żałować tego, że oprócz linii telefonicznej podprowadził od sąsiada również kablówkę. Życie uratowała mu ćwiczona na koncertach zdolność uników – tym razem, zamiast przed butelkami po piwie czy stołkami barowymi wygiął ciało w iście matrixowym ruchu dla obrony przed kulami i zanurkował nogami w dół przez okienko do piwnicy. Odgłosy tłuczonego szkła, uderzeń o twardą powierzchnię i jęków bólu świadczyły o tym, że nie była to operacja bezbolesna, ale szturmujący dom milicjanci nie zaprzątnęli sobie tym detalem głów. Rammstein zdecydowanie słusznie zostawił bohaterstwo na później i pogalopował w głąb domu.
Krzysztof i Giertych za dźwięk strzałów orzących sajding wbiegli do przedpokoju tylko po to, by stwierdzić, że zrobili głupio. Przez otwarte drzwi, które pozostawił Stefan, w świetle reflektora widać było ciemne sylwetki biegnące i strzelające jednocześnie – celność przez to siadała, ale efekt był wystarczająco groźny. Tym razem nie było to kilku WieśMAKów jak rano – w ich stronę biegła brygada co najmniej trzydziestu osiłków w ogrodniczkach. Brzęki szkła w innych częściach domu sugerowały, że plan taktyczny milicji nie ograniczał się tylko do frontalnego ataku.
-Do piwnicy! – zaproponował Krzysztof, gdy kula rozłupała wieszak.
-Gdzie wejście, ^cenzura^?! – Giertych napomniał o trudnościach w realizacji planu towarzysza.
Gumofilce zatupotały na wycieraczce.
-Przerwać natarcie, natychmiast! Odejść od budynku! To rozkaz! – zaryczał nagle megafon. Zapłonął kolejny reflektor, tym razem jasnoniebieski. WieśMAKi przekraczające próg domu Stefana zatrzymały się w pół kroku, zatoczyły lufami groźne półkole i odwróciły się w stronę głosu.
-Wycofać się za ogrodzenie i położyć broń na ziemi! To bezprawna napaść na prywatną posesję! Powiedziałem, wycofać się! – megafon huczał dalej. Krzysztof i Giertych, zapuszczając żurawia nad napakowanymi ramionami zdezorientowanych WieśMAKów starali się rozeznać sytuację. Podwórko, jasne jak w dzień, zaroiło się od smukłych sylwetek w panterkach i goglach, z lekkimi karabinkami wyciągniętymi w stronę agresorów. Na ramieniu najbliższego z nich mignął symbol, który Krzysztof rozpoznał od razu – wszechwidzące oko nad złotymi kłosami.
-Witosi? Ale jak to... Skąd się tu wzięli? – wybąkał w najgłębszym zdumieniu.
-Zachować spokój! Wycofać się z posesji! Wasza akcja jest nielegalna! – odezwał się megafon trzymany w ręce witosa z oficerskimi baretkami, który wyłonił się z cienia – Kto jest waszym dowódcą?
-O co wam chodzi, obywatelu? – najbardziej napakowany WieśMAK zadudnił spod hełmu, zaciskając dłonie na strzelbie – Kim jesteście, że siem wtrącacie?
-Nie żartować – zaciśnięta szczęka świadczyła, że oficer nie był w dobrym nastroju – Imię, nazwisko, stopień!
-Przemko Pakosławic, sierżant... Ale zara! Kim wy jesteście, obywatelu, by mi kazać, co mam robić? Wasze imię i nazwisko, tera!
Szczęka pokryta kilkudniowym zarostem uśmiechnęła się drwiąco.
-Przeczytaj sobie, synku – witos pokazał palcem plakietkę na piersi.
-En...O...Er... Nor-ris. A tera, obywatelu Norris, wytłumaczcie mi, dlaczego przeszkadzacie w czynnościach urzędowych?
-Sierżancie Pakosławic, wasza akcja nie figuruje w kartotekach. Nie macie na nią żadnego pisemnego zezwolenia, czy to bezpośredniego dowódcy, czy wyższej instancji. Nie zostaliśmy o niej powiadomieni. Innymi słowy, jest nielegalna. Dlatego żądam, żeby wasz oddział ewakuował się bezzwłocznie z terenu tej posesji i przestał nękać jej mieszkańców
Odgłosy z wnętrza hełmu sugerowały, że sierżant Pakosławic się zapluł.
-Co, co, co, co, co?! Posłuchajcie, wy... My tu są, bo tak chciał pan wicepremier Lepper. A słowo pana Leppera dla nas ważniejsze niż prawo!
-Iście tak jest! – z dumą potwierdził stojący najbliżej WieśMAK.
-Mój oddział – głosem grupenzagrodnika Norrisa można było smarować zawiasy – znalazł się tutaj na polecenie samego nadzagrodnika. Któremu rozkazy przekazała Arcyzagroda. W związku z tym chyba nie zgrzeszę brakiem pokory, jeśli powiem, że moi przełożeni siedzą na wyższych stołkach. Powtarzam rozkaz, synku: oddalcie się. W razie możliwości rączo.
-Takiego... Takiego wała, luju! – sierżant Pakosławic porzucił najwyraźniej urzędowy ton – Bede tu stał póki pan Lepper nie powie inaczej. Jak siem komu nie podoba, to w papę!
Na ten sygnał WieśMAKI zebrały się w kupie wokół dowódcy. Witosi nie pozostali im dłużni. Szybko uformowała się linia frontu – z jednej strony wzmacniane włóknem węglowym, samoregenerujące się battle-dressy z wbudowanym systemem podtrzymywania życia, z drugiej zgrabne niczym piec żeliwny ogrodniczki i mięśnie stymulowane środkiem na potencję u koni. Nikt się nie ruszał – choć karabinki witosów były bardziej szybkostrzelne, strzelby WieśMAKów z tej odległości robiły większe dziury. Reflektory dalej malowały scenę wydarzeń na biało-niebiesko, upodobniając ją do planu bardzo dziwnego filmu. Krzysztof i Giertych bezwstydnie stali w drzwiach i przyglądali się przedstawieniu z rozdziawionymi ustami.
-Czy ktoś mi wytłumaczy, co się tu dzieje? – gromki głos Stefana zabrzmiał gdzieś z piwnicy.
-Wycofajcie się, to nikomu się nie stanie krzywda! – krzyczał grupenzagrodnik Norris
-To wy siem wycofajcie, a nikomu siem nie stanie krzywda! My siem lania nie boimy! – dudnił sierżant Pakosławic – Prawda, chłopy?
Chłopy potwierdziły.
-Szefie – witos stojący na prawo od Norrisa wskazał na Krzysztofa i Giertycha – a co z tymi?
-Nie przeszkadzaj mi, Balboa, mamy sytuację. Powtarzam, odejdźcie po dobroci! Kompromitujecie państwo. Kompromitujecie Ludową Rewolucję. Na miłość Peruna, jak możecie sprzeciwiać się poleceniom Arcyzagrody?
-Krzysztof – Giertych szepnął towarzyszowi do ucha – proponuję, byśmy stąd po cichu spierdalali.
***
Nadzagrodnik Rambo patrzył na wydarzenia oczami untergrupenzagrodnika Gołoty i przygryzał paznokcie ze zdenerwowania. Ufał w zdolności Norrisa i dał mu wolną rękę ale teraz wszystko wskazywało, że młodego oficera przerosły okoliczności. Nie tak to miało wyglądać. Co prawda, Wiejska Milicja Kryzysowa słynęła z tego, że najpierw strzelała, a potem pytała, jeśli oczywiście któryś z jej członków był w stanie zadać poprawne logicznie i językowo pytanie, ale Norris nie powinien ich tak prowokować. Byli o krok od masakry, kompromitacji, zesłania gdzieś na karne farmy w Bieszczadach...
-Dlaczego drań nie wziął choć jednego psionika?! – krzyknął w przestrzeń, częściowo do siebie, częściowo do podwładnych klepiących jak szaleni w klawiatury.
-Co robimy, szefie? – zapytał szturmbanzagrodnik Pudzian.
-Wysyłamy odwód. Dowodzi Lundgren. Mają być na miejscu za dziesięć minut, przekaż mu to. I, na Swantewita, przypomnij, by wziął psionika. A nawet dwóch!
Pudzian pospiesznie kiwnął głową i zabrał się do przekazywania wiadomości.
-Norris – nadzagrodnik uaktywnił implant – przetrzymajcie ich jeszcze dziesięć minut, potem dostaniecie wsparcie. Zachowajcie spokój, choćby nie wiem, co. Strzelać tylko w samoobronie.
-Zrozumiałem. Bez odbioru – głównemu witosowi zaszumiało w uchu.
-Na kości Mikołajczyka – Rambo schylił głowę i wykrztusił szeptem przez zaciśnięte gardło – po prostu to wytrzymajcie.
-Szefie, znowu coś mamy! – unterszturmzagrodnik Maximus pokazał grubym paluchem na swój ekran – Intruzi!
-Jak to, intruzi?! – nadzagrodnik podbiegł do stanowiska i zerknął Maximusowi przez ramię. Monitor pokazywał plan sytuacyjny podwórka przed domem Stefana. Niewielkie żółte figurki oznaczały witosów. Czerwone – Wiejską Milicję Antykryzysową. A między nimi wiły się jeszcze mniejsze, zielone.
-To niemożliwe. Musiało nastąpić przekłamanie. Przecież nasi by ich zauważyli. Poza tym rozstawiliśmy detektory, nikt by się nie prześli...
-Z całym szacunkiem, szefie – unterszturmzagrodnik podniósł głowę – ale wydaje mi się, że zapomnieliśmy o jednym miejscu.
Rambo wpatrzył się w monitor i głośno wciągnął powietrze. Zrozumiał swój błąd. Figurki nie znajdowały się między stronami konfliktu. One były pod nimi.
-Kanały... – zdążył wyszeptać, zanim w uchu wybuchła mu strzelanina.
***
-Jestem za – szepnął Krzysztof, patrząc na przekrzykujących się dowódców – Ale musimy znaleźć Stefana, bo...
-Hej, chłopcy! – gromki głos dobiegający gdzieś z wnętrzności ziemi sprawił, że podskoczyli – Co tam się dzieje? Nic nie widzę przez to okienko!
-Stefan! Nic ci nie jest? – Krzysztof krzyknął w stronę podłogi – Gdzie są drzwi do piwnicy?
-Miało być, ^cenzura^, po cichu!
-Właśnie do nich idę. Się potłukłem, ale to nic. O kurrr... – cały dom wypełnił odgłos walących się budowli tytanów – Po co ja tu te piece postawiłem? Już, już, już, zaraz. O! – niewielkie drzwiczki obok ubikacji uchyliły się i odsłoniły gospodarza, z miejscami poszarpanym ubraniem i potarganą brodą, ale poza tym nienaruszonego. Rammstein wybiegł, poszczekując basowo, gdzieś zza załomu korytarza i zaczął go czule oblizywać.
-Musimy się stąd wydostać, póki tamci są sobą zajęci – redaktor Nasiuda nie podzielał nastroju psa – Masz coś? Jakiś samochód? Brama podjazdowa jest otwarta, te sukinsyny przez nią weszły, może nam się udać.
-W garażu na tyłach domu. A co to za zamieszanie? Czemu oni tak stoją?
-Spory kompetencyjne. No to co z tym garażem? Możemy do niego przejść przez dom?
-Na końcu korytarza, ostatnie drzwi na prawo. Śmiało. Poznam was z Nierządnicą Babilońską.
-Z, ^cenzura^, czym?! – Giertych miał na twarzy wyraz bezgranicznego obrzydzenia, ale Stefan go nie słuchał. Patrzył, podobnie jak Krzysztof, Rammstein, WieśMAKi i witosy,a na studzienkę kanalizacyjną na chodniku przed ogrodzeniem, która wystrzeliła na jakieś dziesięć metrów w górę, przekoziołkowała nad zainteresowanymi i wbiła się w klomb na sąsiedniej posesji. A potem zgasły reflektory i rozpętało się pandemonium.
-Żubrza Rota!!! – przez powietrze przebiegło wysokie wycie, wydawane jakby przez chór wielu głosów. Wokół milicjantów i agentów Trybunału zaroiło się od szczupłych, niskich sylwetek. Ktoś rzucił na ziemię dziwne przedmioty, które zaczęły syczeć i dymić, spowijając podwórko Stefana w gryzącej mgle. Zaklekotały karabinki witosów, strzelby WieśMAKów odpowiedziały im szczeknięciami basseta. Rozległy się pierwsze krzyki, stłumione hełmami lub zagłuszone pracą automatów medycznych, ale mimo wszystko tak ludzkie.
Cała trójka podjęła jedynie słuszną decyzję.
Odgłosy rozwalanych szafek w przedpokoju doszły do nich gdy byli już za załomem, przy ostatnich drzwiach na prawo. Stefan walnął wielką łapą w klamkę, potem w przycisk na ścianie i lampy na belce wzdłuż sufitu oświetliły duże pomieszczenie z rozmontowanymi zestawami perkusyjnymi i wypchanymi głowami kozłów pod ścianami. I z rzeczą na środku, na widok której Giertych się przeżegnał, a nawet umiarkowanie religijnego Krzysztofa zaparło.
To miało cztery koła, światła, chłodnicę i bez wątpienia spełniało kryteria szerokiej definicji samochodowatości. Ale od samochodów, które można było spotkać na polskich drogach różniło się tak, jak brytyjskie rockowe prohibity, które jeden z redaktorów działu sportowego przynosił do „Sztandaru” od oficjalnych pieśni ludowych. Zwykłe samochody nie były tak czarne, że aż pochłaniały światło. Nie miały przyciemnianych szyb, podwójnej rury wydechowej i srebrnych zderzaków naszpikowanych kolcami. Nie miały czaszek namalowanych na tarczach kół, napisu CTHULHU FTHAGN na drzwiach i rysunku czegoś, co wyglądało na diabła zapładniającego dziewicę na masce, o wiadomych trzech cyfrach w rejestracji nie wspominając. No i przede wszystkim były to duże fiaty, polonezy, żuki i ewentualnie łady – a nie mercedesy.
-Oto Nierządnica Babilońska! – przez grubą brodę Stefana prześwitywała duma.
-Skąd go... – Krzysztof nie mógł powstrzymać ciekawości.
-Później! – gospodarz otworzył drzwi, wpuścił Rammsteina, który umościł się na tylnym siedzeniu i zasiadł za kierownicą – Ta dziecina musi nas najpierw z tego wyciągnąć. I niech moje hipotetyczne dzieci będą słuchać Tokio Hotel, jeśli nie wyciągnie!
-Jeśli ja, ^cenzura^, porządny katolik, mam wejść do tego, ^cenzura^... – Giertych dokończył te słowa już na tylnym siedzeniu, wciągnięty przez Krzysztofa, który następnie usiadł obok Stefana. Do eksministra edukacji wpatrującego się z obłędną miną na czerwoną skórę foteli, wycelowane centralnie w niego zdecydowanie większe od standardowych głośniki i ohydnego mackowatego stwora na lusterku przypadł natychmiast Rammstein i zaczął się łasić z wielką miłością.
-Startujemy! – wokal Umlautu zagrzmiał tonem pamiętanym z koncertów, podjętym przez równie imponujący ryk silnika. Błyskawicznie w ręku Stefana pojawił się niewielki podłużny przedmiot, który przez otwarte okno wyciągnął w stronę bramy. Otworzyła się ze zgrzytem, wpuszczając siwe pasma dymu i dźwięki zamierającej strzelaniny.
Nierządnica Babilońska ruszyła w dokładnie tym momencie, w którym niedomknięte drzwi na korytarz uchyliły się z całą mocą, wpuszczając dwójkę spieszących się postaci. Jedna z nich podbiegła do samochodu tylko po to, by zobaczyć przesuwające się czarne szyby i tylne światła, oddalające się coraz bardziej i bardziej. Choć szkło z zewnątrz było nieprzezroczyste, Krzysztof mógłby przysiąc, że ich spojrzenia się spotkały. Że przez kilka sekund widział zaskoczenie i ból wypisane na spoconej i zakurzonej twarzy. Bardzo młodej twarzy.
Gdy tylko wyjechali na zewnątrz, dym wziął ich w swoje władanie. W zupie, jaka ich oblepiła, jedynymi wskaźnikami orientacyjnymi były krzyki – stłumione, niezrozumiałe komendy, przekleństwa, czy podnoszące włosy na karku jęki i wycia tych, którzy w konflikcie najwidoczniej już nie brali udziału. Stefan włączył reflektory, co zamieniło tylko wszechobecne kłęby na bardziej białe, i manewrował na ślepo, starając się trzymać podjazdu i wywołując kolejną falę krzyków zaskoczenia i bólu. Parę razy przejechali po czymś, aż chrupnęło, raz łupnęli z brzękiem w równie ślepego WieśMAKa, ludzie biegali wokół nich w różne strony, wydawało im się, że słyszą świst łopat helikoptera, aż po bokach mignęło im ogrodzenie i wyrwali się na jezdnię. Nierządnica Babilońska skręciła, dodała gazu i nie oszczędzając silnika powiozła swoich pasażerów jak najdalej od ukrytej w dymie jatki, prosto w noc, która otuliła ich swoimi skrzydłami.
***
Przez całą drogę powrotną Rozalia nie czuła się zmęczona, podtrzymywała ją euforia wynikająca ze znalezienia się na antenie i odbrązowienia Romana Giertycha przed całą Polską. Wyobrażała sobie, że w domu czeka już na nią przeprosinowa kolacja, posprzątana kuchnia i trzeźwy mąż, gnący kark na znak pokuty. Czuła się kobietą spełnioną i nie przeszkadzała jej nawet wizja nieuchronnego spełnienia obowiązku małżeńskiego, na którego subtelnościach Giertych, nie owijając w bawełnę, się nie wyznawał i głęboka atrofia uczuciowa wyrażana w tym momencie przez Scypiona, śpiącego smacznie w nosidełku. Dla takich chwil warto było żyć.
Była już jedno skrzyżowanie przed domem, gdy ze snów o potędze wyrwał ją warkot szarej i niczym się nie wyróżniającej syreny, jadącej bezczelnie obok krawężnika. Zmierzyła ją pogardliwym spojrzeniem i przyspieszyła kroku, ale namolny wóz śledził ją dalej. W końcu drzwiczki się otwarły, wypuszczając ze środka dwóch szarych i niczym się nie wyróżniających dżentelmenów.
-Pani pozwoli – szarym i niczym się nie wyróżniającym głosem odezwał się jeden z nich.
***
Płyn miał oliwkowy kolor i pachniał mocno ziemią. Gardło Hołowczyca, świeżo pamiętające wicepremierowską herbatę, początkowo wzbraniało się przed kwaśnym, przypominającym sok z kapusty smakiem, ale po pierwszych opornych łykach reszta dała się wypić łatwo. Minister transportu odstawił czarkę i spojrzał na ministra rolnictwa. Na częściowo zasłoniętej przez naczynie twarzy Leppera igrał uśmieszek.
-A teraz, drogi Krzysztofie – gospodarz dopił do końca i wstał, medaliony zadźwięczały, uderzając o siebie – rozsiądź się wygodnie. Nie myśl o niczym. Niech twój umysł sam znajdzie drogę do światła zrozumienia. Ja mogę tylko oznajmić twoje przybycie.
Lepper obrócił się i z błyszczącymi oczami wpatrzonymi w nicość wszedł w cienie poza kręgiem świec, skąd wrócił z obciągniętym skórą bębnem. Zaczął wybijać na nim synkopowany rytm. Uderzenia były nieregularne, improwizowane, ale po ich płynności i migotaniu dłoni nad membraną, widać było, że nie jest to jego debiut w roli perkusisty. Hołowczyc wpatrywał się w widowisko z lekkim zdziwieniem, ale też i rozbawieniem. Poza posmakiem gleby na języku czuł się absolutnie normalnie. Zaczynał czuć się ofiarą bardzo wyrafinowanego dowcipu.
Do bicia bębna dołączył śpiew, pozbawione znaczenia wokalizy, wznoszące się i opadające jak fale. Głos odbijał się od zakrytych dymem ścian i sufitu, otoczył ich ze wszystkich stron. Było w nim coś pierwotnego, coś przywodzącego na myśl stare czasy, czasy zbieractwa i polowań, lepianek i szałasów, ognia z nieba i rysunków na skałach. Hołowczyc pozwolił sobie wsłuchać się w ten głos, tylko nikle podobny do tego słyszanego na blokadzie drogi lub we Wszechkmiecym Gumnie, monotonnie recytującego referat o wzroście produkcji mchu do obtykania chat. A wtedy zaczął widzieć.
Z początku mógł to zaobserwować jedynie kątem oka – zaburzenia w fakturze dymu, odbarwienia płomyków, które wyciągały się teraz wokół niego jak bladożółte smugi. Coś przyczaiło się na krawędzi jego świadomości, jak mały, ale dający znać o sobie kamień w bucie. Nie było to uczucie nieprzyjemne, ale bez wątpienia wcześniej przez niego nie odczuwane. Spróbował zogniskować wzrok na pustej czarce stojącej przed nim i wtedy odkrył, że nie ma już czarki. Jest tylko drgające, utkane na wpół z dymu, na wpół z tkaniny wybrzuszenie dywanu. Albo to czarka zrobiła się włóknista, sucha i rozprzestrzeniła się po podłodze. Która strzelała cementowymi ornamentami w górę – albo to chmury dymu, pobłyskującego teraz czerwienią i złotem na przekór grawitacji snuły im się pod nogami. Świece zawirowały na doskonale płynnej i plastycznej podłodze, w którą zaczął się zapadać.
-Ella ella jahari-loo, ella ella tuo-rabataswani, ella-loo, ella-loo – śpiewał Lepper (a może bęben? a może kociołek?), gdy Hołowczyc wirował cały w bezkształtnej masie, która obejmowała coraz większe przestrzenie. Wyrwał się z piwnicy, teraz spadał kilometry w dół, gorące skały waliły mu się na głowę, a jednocześnie zataczał w powietrzu szersze i szersze kręgi, patrząc jak pod nim przesuwa się las, miasto, kontynent, galaktyka. Co stwierdził z niejakim zaskoczeniem, jego umysł pozostawał chłodny, myśli niezmącone. Mógł z pełną świadomością obserwować fenomeny prezentujące się przed nim, dotykać je, połykać i oddychać nimi. Sylwetka Leppera słabo odcinała się od nienazwanego, ale dalej smakował dłonie uderzające o bęben i widział śpiew.
Nagle zmysły wróciły na swoje miejsce, dywan znowu stał się dywanem a Hołowczyc Hołowczycem. Zrobiło się zimno. Świece zgasły, dym się rozwiał. Siedzieli na niewidocznym, chłodnym i sypkim podłożu, przypominającym w dotyku piasek. Otaczał ich niemożliwy do przebicia mrok, tylko kruczoczarne niebo usiane było milionami gwiazd. Choć minister transportu czuł się równie realnie jak w gościnie u Leppera, jakimś sposobem wiedział, że nie jest w piwnicy pod jego willą. To mogła być rzeczywistość, ale zdecydowanie nie ta sama jej strona.
Lepper przestał bębnić i wstał, z głową wyciągniętą w górę. Minister transportu poszedł za jego przykładem i uświadomił sobie swoją pomyłkę. Gwiazdy nie tworzyły żadnych znanych gwiazdozbiorów, nie migotały i były żółte. Poczuł obcą obecność. A raczej wiele obcych obecności, których uczucia względem niego dalekie były od przyjaźni. Zrobiła mu się gęsia skórka – po części od chłodu, po części od powracającego strachu.
-Teraz, przyjacielu, przedstawię cię Czarnej Loży – Lepper ujął go za ramię i powiódł w stronę miliona obserwujących ich nieżyczliwie żółtych oczu.
_________________ Eckstein, Eckstein, alles muss versteckt sein.
|