Zaczęło się niewinnie, ot paru bezdomnych zaginęło, życie płynęło dalej…Czwartą ofiarę, znaleziono dokładnie trzynaście dni po tym jak zaczęły się zaginięcia , niby nic szczególnego, codziennie ludzie umierają , a martwy nędzarz leżący na bruku przy zachodniej bramie nikogo nie dziwi, ot co, wątłe ciało w łachmanach, zniszczone ręce no i twarz…nie, ta twarz a właściwie jej brak to już nie jest codzienność. Zostały tylko oczy, takiego wyrazu przerażenia nigdy wcześniej nie widziano, właściwie to nie wiadomo czy ten człowiek zmarł o ran czy może wcześniej z przerażenia, lecz co może doprowadzić człowieka do ataku serca, jaki widok, jaka istota? Odkąd nieznajomy wiedźmin uwolnił Wyzimę od koszmaru i terroru strzygi wydawało się, że czas w mieście upłynie na mordowaniu się z codziennością, zmartwienia mieszkańców nie wybiegały ponad problemy w zdobyciu jadła czy kąta do spania…aż do wczoraj. Domysłów nie było końca, wieść obiegła miasto z prędkością , której Dziki Gon nie powstydziłby się pędząc przez pola. Jedni uważali, że szalony morderca grasuje, inni natomiast zapewniali ,że widzieli strzygę, córkę króla, która jakoby powróciła do wcześniejszej postaci. Kilku spośród plotkarzy zadyndało później na szubienicach, Foltest kochał swą córkę ,która wbrew opiniom nie wymykała się z pałacu aby zagryźć niewinnych obywateli, lecz w celu…miała do cholery dwadzieścia lat i nie wyglądała na strzygę. Wzmocniono straże, wydano dodatkowe przydziały pochodni po czym zaczęli znikać strażnicy. Minął dwudziesty dzień od pierwszego zaginięcia ,a doliczono się już czterdziestu siedmiu ofiar. Ostatnią znaleziono…właściwie to znaleziono tylko dłoń trzymającą miecz. Trzeba wiedzieć iż nie był to zwykły strażnik, wybrano najsilniejszego człowieka w Temerii, nie mógł być zwykły, w końcu pilnował skarbca…skarbca…skarbca już nie ma. Dopóki ginęło pospólstwo, Foltest miał spokojne sny i głowę, naprawdę niepokoić się zaczął gdy rankiem , po przebudzeniu jak zwykle miał w zwyczaju , sięgnął po puchar z winem, zamroczony nocą i dziwnymi snami i złapał za…właściwie złapał to za dużo powiedziane. Mroki nocy znikły w okamgnieniu bo to co miało być pucharem było…głową Velerada, szkliste uwięzione w szaleńczym strachu oczy grododzierżcy patrzyły na króla. Tego było za wiele. Nikt już nie czuł się bezpieczny, nikt nie mógł być pewny jutra. Foltest nękany strachem o siebie i o państwo miał już dość…Temeria powoli pogrążała się w chaosie. Każdy widział w tym swój interes. Jedni widzieli szanse na obalenie Foltesta, inni na zmianę porządków a sąsiedzi…cóż państwo z pustym skarbcem, ze stolicą opętaną widmem strachu ...czyż nie jest łakomym kąskiem? Foltest srogo karał tchórzy, w ciągu paru dni powieszono siedemnastu dezerterów. Król nie był też głupi, wiedział ,że długo nie będzie w stanie utrzymać ludu w ryzach, wiedział ,że musi coś zrobić tylko co…magów nie cierpiał a ci co przybyli, równie szybko odeszli nic nie wskórając…wiedźminów zaś zostało niewielu na świecie. Niespodziewanie, jakby spod ziemi pojawił się jeden….
Tymczasem kilkaset kilometrów dalej na wyspie Inis Porhoet, Eerenhard siódmy dzień z rzędu wypatrywał Żagnicy morskiej. Tutejsi rybacy , po tym jak dwóch zeżarł ten wstrętny potwór przerazili się na serio. Widmo głodu zajrzało ludziom w oczy…a on zagnany na tak dalekie pustkowia nie mógł odmówić żadnej roboty, czasy nie były już te i pracy dla wiedźminów zaczęło brakować. Cywilizacja ludzka niczym szarańcza rozpleniała się po świecie wyrywając naturze ostatnie skrawki ziemi. Ginęły bezpowrotnie tak zarówno bestie powstałe po Koniunkcji Sfer jak i naturalnie powstałe płody tutejszego Świata. Już od trzech dni wypatrywał monstrum, żując z nudów trawę i przeklinając smak solonych śledzi. Codziennie wypływał ,ze swymi pomocnikami w morze mając nadzieje, że w końcu, być może się…skończy czekanie. Pomocnicy, właściwie na wyrost tak nazwani, byli po prostu największymi głupkami w wiosce i tak się składało ,że do tego jeszcze bliźniakami…jak wiadomo strach się głupców nie ima, więc i pływali dumni ze zaszczytu jaki ich dopadł. Ten dzień był inny, coś podpowiadało wiedźminowi , że zapamięta go do końca życia , choćby i ono miało się skończyć dzisiaj. Horyzont wyglądał jakoś dziwnie , podobnie jak twarze pomocników, które przez chwile wydawały się Eerenhardowi zamyślone, lecz szybko rozwiał w sobie te wątpliwości…wściekle beczący baranek na przedzie łodzi szybko przypomniał mu po co tu jest. Wiedział ,że zwierzęta wyczuwają nadchodzące niebezpieczeństwo, odruchowo wyciągnął dłoń aby uspokoić zwierze Znakiem. Szykował się do walki. Medalion nie drgał, ale wiedźmin wiedział, że bezkres słonej wody mógł zakłócić zwykłe jego działanie. Tak, nie cierpiał wody i wszystkiego co z tym związane, czuł się źle ale mutacja powodowała, że nic nie mogło zakłócić jego koncentracji. Lubił to, musiał przyznać ,że kochał dzierżyć miecz, być jednocześnie katem i sędzią, kowalem swego losu no i jeszcze….Nie musiał być rozmowny, nie lubił tego, nie chciał być taki jak ludzie, nigdy do końca ich nie rozumiał, właściwie nawet się nie starał. Spotkał na swym szlaku swego czasu parę osób , które przez chwile wydawały mu się bliskie, lecz obca mu była ta bliskość, chyba dlatego ,że nie mógł jej kontrolować a tego już nie cierpiał, w końcu był wiedźminem, kontrolował ruchy, oddech , umysł ale tego uczucia nie mógł, więc uciekał, paraliżował go strach jak nigdy, nawet cal od śmierci… Śmierć, zobaczył ją jak wyłania się z wody, spokój i opanowanie powodowały iż wydawało mu się, obserwując błyszczący w słońcu koniec klingi miecza, że czas zwolnił…przez chwile rosnąca czerwona linia na ciele Żagnicy wydawała mu się drwiącym z niego uśmiechem…czerwień krwi zlała się z jego włosami tego samego koloru…
Tymczasem w Wyzimie Foltest przyjmował wiedźmina w Sali Tronowej. Minęło sześć lat odkąd zmienił zdanie na temat pogromców potworów, aż do dzisiejszego dnia, ale on jeszcze o tym nie wiedział…Nieznajomy wydał mu się nieco dziwny, nie przez kolor włosów , które notabene były czerwone , ale przez oczy, nie miały w sobie tej iskry, mieszaniny dzikości i inteligencji co u innych wiedźminów, kroczył szybkim krokiem w stronę króla…Odezwał się. Nazywam się Eerenhard, powiedział, lecz w jego głosie nie było nieprzyjemnego zgrzytu, głos miał przyjemny, hipnotyzujący, zupełnie nie pasujący do wiedźmina, było już za późno. W powietrzu błysnęło ostrze, szkarłatny strumień kropelek frunął wolno…życie uciekało. Król zdołał jeszcze dojrzeć metamorfozującą się postać…ktoś zemdlał, ktoś krzyknął: medyka a inny brać go…zniekształcony wrzask : morderca, zabójca, asasyn…jasność zapełniła komnatę i postać znikła w portalu…
Minęło południe. Słońce bezlitośnie paliło wisząc nad Inis Porhoet. Nieprzyjemny,wlewający się do ust smak soli obudził wiedźmina. Leżał teraz na kawałku, jaki został z łodzi, oszołomiony, zziębnięty i wściekły. Co się stało do cholery, pomyślał. Rubinowe morze wokół błyskało odbitymi promieniami. Eerenhard nie wiedział czy to jego krew. Nigdzie wzrokiem nie mógł odnaleźć śladu po głupkach. O mało, co nie utopił się zaplątując w poplamiony krwią żagiel. Czuł się bezbronny wisząc w tej otchłani, nie przywykły do takich warunków. Sięgnął po miecz i…krew z potworną siłą uderzyła mu do głowy. Brzeszczot znikł…Tego było za wiele. W tej chwili nienawidził siebie za to ,że tu przybył, nienawidził wody i całego świata. Zrobiło się mu niedobrze. Nie, dlatego, że dookoła była krew, to akurat nie wywierało wielkiego wrażenia na nim, musiał zanurzyć się w tej okropnej toni, czego szczerze nie cierpiał. Nie miał wyjścia. Debil i kretyn ze mnie,pomyślał. Jak mogłem wplątać się w coś tak głupiego i dlaczego nic nie pamiętam? Ciało drętwiało, zmusił się do wykonania paru ruchów, nie wyglądało to najlepiej,ale w końcu nie był Syreną ani Otellą. Zanurkował. Nigdy wcześniej nie widział takiego widoku. Strumienie światła niczym przez świątynny witraż przebijały taflę morza, podkreślone karmazynem. Chyba pierwszy raz w życiu coś wydało mu się piękne. Szybko odpędził obcą mu myśl i skupił całą swoją koncentrację na poszukiwaniach. Szczęście chyba go jednak nie opuściło, w oddali zobaczył błysk. Podpłynął bliżej i zobaczył połyskujący kirys. Dookoła leżały reszki jakiegoś Drakkara, który zabłądził w sztormie i pewnikiem rozbił się o wystające niedaleko z wody grzbiety skał. A niech to szlag trafi – pomyślał, kirys mi potrzebny jak babie berło. Nie, to niemożliwe – nie po to złaziłem cały Maahakam, żeby teraz zgubić mój miecz. Przez głowę przemykała mu tylko myśl – nie poddać się. Złowrogie skały sterczące w pobliżu dawały nadzieję - nie było głębiej niż cztery metry. Przed oczyma przemknęła dziwna ryba w pogoni za inną, że też takie ścierstwa żyją w morzu. Próbował ostrożnie wpłynąć między skały. Prąd był tu silniejszy, kotłująca się woda targnęła nim o skałę, miał szczęście, skończyło się na rozdartym rękawie. W szczelinie skalnej – niczym Excalibur tkwił miecz. Chyba zaraz utonę – przemknęło mu przez myśl. Z całej siły zaparł się nogami o krawędź skały i szarpnął…Tego się nie spodziewał, w dłoni została mu sama rękojeść, a w oczach się ściemniło….
|