O to, to. Takiego samego focha zdążyłam strzelić już w trakcie trwania odcinka. Bo przyzwyczaiłam się do Doktora z odcieniem mroku. Doktora-błazna (z całym dobrodziejstwem inwentarza, jaki pociąga za sobą to określenie w literaturze/kulturze naszej części świata: wyszczerzony od ucha do ucha, wygłupiający się jak ostatni idiota, ale nadal mądrzejszy od reszty świata i niosący na barkach jakiś ciężar), doktora-mordercy.
A tu nagle pstryk i nie ma.
I już nawet furda fabuła, przeboleję też jawną kpinę z "fixed in time" - ale Moffat mi znacząco zmienił bohatera. Nie wiem, czy mi się to podoba. Gdy Dziewiąty i Dziesiąty chwytali za broń lub grozili złolom, nigdy nie byłam pewna, czym to się skończy (czy nie wysadzą w powietrze jakiejś planetki, bo co za różnica)? Jedenasty był już dla mnie bardziej oczywisty (czytaj: szlachetny do znudzenia) - ale i on miał swoje momenty w miasteczku zwanym Mercy. A na co ma się wściekać Dwunasty?
Foch mi przeszedł. Głównie dlatego,
A poza tym Czwarty też się fajnie wściekał i planety nie miały tam nic do rzeczy.
PS: Dopiero po tym odcinku uświadomiłam sobie:
a) jak bardzo mi brakowało Dziesiątego;
b) jak bardzo Jedenasty mi nie leżał (przy całym moim podziwie dla wielkich zdolności aktorskich Smitha);
c) jak bardzo chcę Capaldiego.
Howgh, dziękuję za uwagę. :)